niedziela, 2 stycznia 2011
Trudna miłość do Jacka Johnsona.
Jack Johnson to fenomen w dzisiejszych czasach. Gdy na świecie królują Ke$he, Van Burreny i inne tego typu zjawiska Jack Johnson robi swoje i na dodatek potrafi się przebić. Przebić na tyle, że premiera jego albumu uważana była za nadzieję branży fonograficznej do zwiększenia sprzedaży utworów. Genialne.
W tym roku światło dzienne ujrzało kolejne wydawnictwo sygnowane jego nazwiskiem, "To The Sea".Uwielbiam poprzednie płyty Johnsona. "Sleep Through The Static" czy "Brushfire Fairytales" towarzyszą mi zawsze i wszędzie. Jednak tak raczej nie będzie z "To The Sea".
Jack Johnson to postać bardzo kolorowa. Hawajski surfer, w dużej mierze samouk tworzący zwykłą, przyjemną i bezfajerwerkową muzykę potrafił zawsze przekonać szczerością i takim trochę byciem na zewnątrz wszystkiego. Każdy artysta ma chęć rozwijania się i jest to całkowicie naturalne i pożądane. Tylko, że rozwój może następować w kilku kierunkach. Mam wrażenie, że Johnson przekroczył pewną barierę świeżości i poszedł w kierunku może dla siebie nowym, ale wtórnym w rozumieniu całego rynku.
Na "To The Sea" brakuje tych mocnych punktów, które ciągną cały album. Nie ma czegoś na miarę "If I Had Eyes" czy "Taylor". Są dobre kawałki, są ciekawe kompozycje, ale brakuje tego Johnsonowego "feelingu". "Sleep Through The Static" zachwycało intymnością. Spokojem, przemyślaniam. Nie da się nie zauważyć, że "To The Sea" jest bardziej chaotyczne i niespójne. Słuchając po kolei każdego utworu z albumu ma się wrażenie, że emocje mieszają się negatywnie i brakuje motywu przewodniego. Szkoda. Naprawdę szkoda, bo choć znajdzie się kilka słabszych utworów, jest też kilka trzymających poziom - "No Good With Faces", "The Upsetter" czy "Better Togheter". Całkowicie w stylu Johnsona. Poza tym w porównaniu do poprzednich dokonań tutaj pojawia się więcej pozytywnych i bardziej rozbudowanych kompozycji, zdecydowanie Johnson uczy się i zaczyna eksperymentować z większym bogactwem dźwięków.
Może to sentyment, może coś innego, ale mam nadzieję, że jeszcze przekonam się do "To The Sea". Kocham intymną, przyjemną i szczerą muzykę Johnsona chociaż ostatnio nie jest to miłość lekka. "To The Sea" nie jest zachwytem przy pierwszym przesłuchaniu. Mam nadzieję, że jednak z czasem uda mi się znaleźć kolejne warstwy w tym albumie, jak to było z "On and On".
Mimo wszystko polecam nie tylko "To The Sea", ale i wszystkie poprzednie płyty Jacka Johnsona. Dla "niefana" mogą być ciekawym i nowym doznaniem, wyciszeniem wśród szumu i inwazyjności dzisiejszego rynku muzycznego.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz