sobota, 29 stycznia 2011

Bla bla bla o muzyce. Znów. Szlag.

Bla bla bla. Najfajniejsze słowa świata. Tak słyszę wszystko, co się mówi o muzyce. Że to wtórne, że nic nowego, bla bla bla. No to i ja sobie trochę poblabluję.

Przyznaję się. Uważam, że znajomość historii jest ważna i przydatna. Takie tam bzdury o wyciąganiu wniosków (ładnie to brzmi) i świadomości. Ale - historia muzyki a sztuka to całkowicie różne sprawy. Sztuka powinna (prawie zawsze, bo zaraz ktoś się przyczepi) bronić się sama.

To znaczy, że ja jako taki przysłowiowy jełop powinnam znajdować w niej coś dla siebie. A znów wykształcony, ogarnięty odbiorca powinien też coś znaleźć, odkryć inne, głębsze warstwy. Bo sztuka nie jest li tylko dla sztuki. I dla kółek wzajemnej adoracji (które można znaleźć wszędzie, w każdej dziedzinie). No nie, nie przesadzajmy, nie jest też dla każdego, ale powinna mieć co najmniej kilka wartstw. Zazwyczaj.

Tak mam z muzyką. Jako, żem muzycznie bardzo uczuciowa jednostka tak też ją odbieram. Uczuciami, nie rozumem. Zazwyczaj. Poza tym nie jestem muzykiem. Chociaż próbowałam, to nie gram na niczym. Jestem taką ot odbiorczynią przeciętniaczką. I żebym coś chwaliła musi mi się podobać! Ha, w tym tkwi cała tajemnica.

Owszem, potrafię uszanować kunszt niektórych muzyków, docenić to, że x lat temu byli przełomowi. I zgadzam się, że wszystko jest wtórne. Ale to takie pieprzenie truizmów. W dzisiejszych czasach, przy szybkości rozwoju WSZYSTKIEGO w kilku ostatnich dekadach nikt nie może czuć się oryginalny. Kalka kalki kalki kalki (pamięta ktoś jeszcze te cholerne, brudzące i sprawiające dzieciakom radochę kalki?). Dlatego oświadczam:

mam w dupie.

I dlatego mogę sobie pozwolić na kompletnie subiektywne oceny muzyki. Mam podstawowe dwa kryteria:

-podoba mi się

-nie podoba mi się


I tyle. Jasne, powodów może być wiele, ale rzadko są one umotywowane mądrymi rzeczami. Częściej wynikają z moich emocji. Podoba mi się bo przywołuje niesamowite obrazy w wyobraźni/ słuchanie powoduje u mnie niemal orgazm/ ładnie się te dźwięki komponują, a i tekst niczego sobie. I dziesiątki innych, raczej w tym stylu. Owszem, często jedna rzecz wywołuje skojarzenie z inną. I to niekoniecznie znaczy źle. I też niekoniecznie znaczy, że się znam i jestem taka mądra. Nie jestem. Muzykę odbieram w większości sercem, nie rozumem.

A to fajna sprawa, bo często okazuje się, że to co polubiłam rozumem szybko znikało i o tym zapominałam. Sercem i uczuciami zostawało. To coś znaczy.

Bo kocham słuchać. Kocham te wszystkie reakcje, jakie muzyka potrafi wywołać. A najlepsze jest, że u każdego one są inne. Siła muzyki.

To, że szanuję klasyków na przykład nie znaczy, że muszę ich lubić.

Najczęściej jest odwrotnie. Wiadomo, przy lubieniu dużo zmiennych - same dźwięki w większości, ale poza tym otoczka, recenzje i miliard innych czynników. Dlatego przy ocenie staram się słuchać i tylko słuchać. Słucham długo, a jak już stwierdzę że mi się podoba albo nie, dopieto ewentualnie dowiaduję się czegoś o wykonawcy/ albumie. Ale to i tak rzadko - bo po co? Mam psuć sobie odbiór świetnej płyty dowiadując się, że wykonawca to cham?

I nie uwierzę, że nie ocenia się muzyki przez pryzmat człowieka, który ją tworzy. Ja tam mam. Ale się staram odseparować. Dobrymi chęciami... Właśnie.

Dlatego jeszcze raz - lubię to, co mi się podoba, a nie co wypada czy jest na czasie. A że podobno ja mało rzeczy lubię to wychodzi, jak wychodzi.

Bez urazy.

A tu ilustracja muzyczna (po cholerę umieszczam ją na końcu, i tak nikt tu nie dotrze a tym bardziej nie wciśnie plej. A, co tam):



To kolejna superwtórna rzecz, którą lubię, chociaż rozumowo nie powinnam - to wszystko już było. Pieprzę, podoba mi się:)

sobota, 15 stycznia 2011

Czasem nawet mnie coś zachwyci.

Nie jestem fanką wszelakich concept albumów. Wręcz odwrotnie. Zbyt często chyba okazywało się, że cały "concept" jest egzaltowany, pretensjonalny i wydumany. Ale jest jeszcze coś pomiędzy zwykłą płytą a concept albumem. Po prostu trzymają poziom i klimat.

Nie lubię też wszelkich około muzycznych projektów, nawet za teledyskami nie przepadam. Ale czasem "coś mnie trafi".

Pisałam już o "First Days of Spring" Noah and the Whale - że to jeden z albumów, które mam zawsze przy sobie i często wracam. No właśnie. Do samej muzyki. I przez cały ten czas nie zdawałam sobie sprawy, że razem z albumem powstał film. Film, a raczej... ciężko to nazwać. Piękna kompilacja scen, ilustracje do muzyki. Bardzo klimatyczne, intymne i oddające atmosferę dźwięków i tekstów sceny.

Zdecydowanie polecam... Polecam oglądać w spokoju. I oddać się tekstom i obrazom.



P.S. Wiem, świństwo zrobiłam, włączyłam automatyczne odtwarzania. Celowe świństwo.

AppleŚwiat

Moje życie już dawno przeminęło. Wszystko, na czym opierał się Dawny Świat odeszło. Nie ma tu już miejsca dla mnie - starej, nieapplowej maruderki.

Szukali mnie. Podobno applicja dowiedziała się, że ukrywam się w tej piwnicy. Byli tu, ale akurat wyszłam szukać jedzenia, i tak nie wyszło. Na razie grzecznie, pewnie wparowali, nie zobaczyli prawie nic (bo też i nic nie mam, wszystko już dawno ukradli Rewolucjoniści) i wyszli. Ale wrócą. Zawsze wracają. Nie mam już siły znów uciekać.

Przyszedł moment poddania się. Nie mam już szans. Od kiedy uznano mnie za renegatkę lat temu nie miałm chwili spokoju. Cały czas w ukryciu, cały czas uciekając. Brak już sił. Jestem już stara. Za stara na takie zabawy.

Czasem myślę, że zrobiłam źle. Że trzeba było pójść za tłumem kiedy był na to czas. A nawet już potem, po Jabłkowej Rewolucji przyjąć jako swoje Zasady Wielkiego Jobsa i udawać. Jak inni. Ale nie, moje cholerne ideały na to nie pozwoliły. Zachciało mi się wolności wyboru. To i mam.

Kiedy zaczęła się wojna nie wiedziałam, po której stronie stanąć. Z jednej - znienawidzone Apple które wchodziło już z butami w każdą dziedzinę życia (kiedy pojawiło się iFridge pomyślałam "dość!) i coraz bardziej ciągnęło za sobą masy idiotów (w końcu wszystko z przedrostkiem "i" było "idiotproof", okazało się, że to strzał w dziesiątkę i na świecie żyją prawie sami idioci). Z drugiej strony Google. Google, które miało w ręku potężne narzędzia, było w każdym prawie domu. Tylko, że co z tego, skoro tę korporację zaczęły zjadać od wewnątrz biurokrtyczne procedury i co chwila z różnych ramion firmy wychodziły sprzeczne decyzje. Bezsensowne. Stnęłam wtedy po środku i nie wiedziałm, którą stronę obrać.

Przegapiłam najważniejszy moment. Gdy okazało się, że w dostępnych już na całym świecie sklepach Apple Apple Store Geniusze nie tylko sprzedawali produkty, ale i odbywali potajemne bojowe szkolenia ja byłam bez obranej strony. Błąd. Gdybym wybrała mniejsze zło i przyznała się Applicji do popierania Google trafiłabym na kilka miesięcy do Jednostki Resocjalizcyjnej Apple. Przeszłabym pranie mózgu, dostała iEquipment i mogłabym żyć w błogiej nieświadomości. A ja po prostu uciekłam. Schowałam się w dziczy z nadzieją, że przeczekam burzę i potem będę mogła powrócić do swojego życia.

Nie przewidziałam, że nic już nie będzie po staremu. Nie doceniłam przejęcia Microsoftu przez Apple. A to był znak. Znak, że Steve Jobs szykuje się do wojny z Google. Apple przecież zyskało razem z Microsoftem wyszukiwarkę i resztę chmurowych usług stając się w tym samym niezależne od Google.

A potem uciekałam. Lata tułania się bo pustkowiach, żebrania o jedzenie (wszyscy boją się pomagać renegatom, grozi to wykluczeniem ze społeczności Wielkiego Jabłka, a nieoficjalnie mówi się nawet że zesłaniem do Miejsca, Gdzie Nie Ma Internetu i Synchronizacji) i ukrywnia się w obskurnych piwnicach zrobiły swoje. Reumtyzm nie pozwala mi już poruszać się tak szybko, jak kiedyś. Nie mogę już uciekać przed Applicją jak dawniej. W końcu złapią mnie i... I nie wiem, co dalej. Pewnie nawet nie zesłanie, a od razu egzekucja.

Dziś słyszłam plotkę, że Wielki Jobs leży na łożu śmierci. Ale to nic. Podobno udało się w końcu sklonować odpowiednie ciało, do którego będzie można przesynchronizować całą świadomość Wielkiego Steve'a gdy nadejdzie czas. Nic nie zginie. Świat Apple dalej będzie miał swojego przywódcę.

Nadszedł czas.

Słyszę ich. Słuch mam dalej dobry. Kilka osób, ciężkie buty, to na pewno Applicja. Niech robią ze mną, co chcą. Mam dość.

Wyłamują drzwi. Na czarnych kombinezonach bojowych mają śnieżnobiałe, nadgryzoione jabłko. Znak śmierci. Są młodzi, przystojni, dobrze zbudowani a z ich oczy są jak lód. Ludzkie cyborgi. Zero uczuć.

Siedzę dalej w kącie. Dwóch obstawia drzwi, trzeci podchodzi do mnie i widząc zrezygnownie w mym wzroku wyciąga białą, małą strzykawkę. Nadstawiam automatycznie szyję, nie chcę, żeby mnie dotykał. Przed samym ukłuciem słyszę jeszcze "W imieniu Światowej Korporcji Apple i z mocy nadanej mi przez samego Wielkiego Jobsa...".

czwartek, 13 stycznia 2011

Leeeeniwy dzień.



To na górze to ilustracja muzyczna.

Czasem ma się leniwy dzień. No, to właśnie taki mam. Tysiąc myśli a nic konkretnego w sumie do napisania.

Podoba mi się "Gimme Some" Petera, Bjorna i Johna.

"Valhalla Dancehall" British Sea Power to też niezła płyta i pewnie zostanie ze mną na dłużej. To właśnie z niej ilustracja muzyczna zamieszczona powyżej.

Nie potrafię dziś napisać czegoś sensownego. Bezsensownego w sumie też.

Wkurzają mnie osoby, które zamiast kulturalnego i normalnego avatara mają jakieś dziwne cosie, co przy 5 pikselach na krzyż i tak jest nie do rozpoznania. To już lepiej zostawić puste miejsce i nie kozaczyć.

Ale i tak kocham internet. Jestem uzależniona. Tak jak i ty. Najlepsze jest to, że to już rczej nikogo nie szokuje. Niedługo komputer, smartfon czy inny tablet (jaaaafff, tylko nie ajpad!) będzie przedłużeniem naszych rąk. Tak, że nie będzie można się ruszyć bez. Przynajmniej jak patrzę na to, co się dzieje to mam takie wrażenie. Fajnie.

Niezłą sprawą jest ruch pokoleń. Ja pamiętam jeszcze (słabo, le jednak!) świat nie ogarnięty internetem. Ty pewnie też. A dzisiejsi szestnastolatkowie? Z niecierpliwością czekam, co z tego wyniknie i jak to będzie wyglądało za 20 lat. Będę wtedy z sentymentem mówić "a w czasach przed internetem..." a młodsi i tak nie będą mnie słuchali i będą ukradkiem pukać się w głowę. Normalna różnica pokoleń. Nie mogę się już doczekać. Zawsze chciałam tak smęcić.

Muszę sobie kupić nowy komputer. Popsuła mi się prawie klawiatura, muszę cisnąć "A" mocno, niektóre inne też już nie dają rady. Nie opyla się kupować nowej klawiatury. Bez sensu. I nie. Nie kupię Maka. Serio. Prędzej zeskanuję swój dowód osobisty i wyślę do Google i Facebooka z dopiskiem, że mogą zrobić z moimi danymi co chcą (dobra, głupie, Google ma już pewnie moje wszystkie dane łącznie z numerem buta i obwodem głowy).

Czytaliście kiedyś MegaTokyo? Piro/Gallagher też miał takie dni. Tylko on wtedy przynajmniej rysował fajne leniwodniowe obrazki. Ja nie potrafię, ale leniwego dnia i tak część dalsza.

wtorek, 4 stycznia 2011

Dzień bez emotikon - chaos komunikacyjny na całego.

"Widmo krąży nad Europą... Światem... yyy... Nie! Tak miałam zacząć, ale nie zacznę. Bo nie. I tak się dzisiaj nacierpiałam już. Dzień bez używania emotikon dla kogoś żyjącego niemal w internecie to nie lada wyzwanie. Nie mogę się powstrzymać, muszę podsumować.

Na początek - dlaczego? Dlatego, że nadużywamy emotikon. Wraz z popularyzacją i rozwojem nowoczesnych form komunikacji nadeszła potrzeba skracania i jak najszybszego przekazywania treści. Naturalna kolej rzeczy.Jednak rewolucja dokonuje się w błyskawicznym (w historycznym aspekcie) tempie. Nie da się nie zauważyć, że wszystko wymyka się spod kontroli. To nie my rządzimy tymi zmianami, a zmiany rządzą nami, dziś spróbowaliśmy trochę zmienić rozkład sił.

Pomysł wziął się od Tomka Godlewskiego (polecam Twittera tegoż pana, ale tylko wytrzymałym i potrafiącym zrozumieć żart bez emotikony. Chociaż Tomkowi to i tak pewnie wszystko jedno, ważne że sam ma z tychże żartów radochę), podchwyciłam. Zresztą nie tylko ja, kilka osób dzielnie walczyło z emotkową plagą. Ciekawe doświadczenie.

Na początek najważniejsza dla mnie osobiście sprawa - problemy ze zrozumieniem intencji. Tak bardzo przyzwyczailiśmy się zaznaczać emotami każdą luźniejszą wypowiedź, że bez nich okazuje się, że często odbiorca nie jest w stanie zrozumieć przekazu. Pisząc palce już same wędrują na dwukropki, średniki i nawiasy w odpowiednich momentach (swoją drogą projektanci układu klawiszy pewnie teraz zrobiliby to inaczej i umieścili te znaki w bardziej wygodnych miejscach - takie czasy). Nie mogę nie odnieść wrażenia, że moje dzisiejsze rozmowy poprzez internet były ponure i pełne nieporozumień. Na pewno tak byłam odbierana - jako smętna, poważna i niepotrafiąca wyluzować osoba. I chociaż starałam się przekazywać emocje i kontekst jak najlepiej, nie udawało się tak, jakbym chciała. Wyszło smutno (już wiem, dlaczego Werter był taki nieszczęśliwy - w swoich zwierzeniach nie używał emotek, bo jeszcze ich wtedy nie było. Gdyby używał pewnie nie bylibyśmy katowani jego przeżyciami w szkołach, a on sam nie próbowałby, jakże nieudolnie, zabić się na śmierć). Smutno nie tylko dlatego, że tak mnie odbierano. Dlatego też, że czarno widzę przyszłość języka i ogólnie porozumiewania się pełnymi i przemyślanymi zdaniami.

Nie ja dałam ciała - moje przekazy były mocne na tyle, na ile potrafiłam. Odbiorcy też nie zawalili. Zaszwankowało coś po drodze. Tak bardzo emotikony wbiły się w świadomość, że bez nich treść wygląda dziwnie, goło, bardziej przypomina książkę, a nie rozmowę. I o ile na Twitterze jeszcze jakoś dawało to radę, tak w prywatnych rozmowach kompletnie nie. Rozmówca przyzwyczajony, że (pojedziemy po bandzie, a co) nawet od mamy w smsie dostaje emotki, nagle ląduję w środku rozmowy bez emotek. Gubi się, próbuje szukać punktu oparcia, znaczenia ale nie wychodzi. Przestrzela, ja potem odpowiadam na przestrzelone i lądujemy w martwym punkcie. To tak w skrócie. Ogólnie nieużywanie emotikon równa się konieczności używania większej ilości słów i tekstu. Czymś tę emotkę trzeba zastąpić.

Pewnie gdyby wszyscy nagle zaczęli się nad tym zastanawiać i przestali używać emotek to te rozmowy wyglądałyby inaczej. Póki co nie sprawdzają się, a ileż trzeba się nagimnastykować... Tylko dla tych, którzy mają nadmiar czasu. Jasne, przy poważnych i konkretnych rozmowach brak emotek nie przeszkadzał. Tam zazwyczaj i tak ich nie używam. Ale przy towarzystkich i luźnych czułam się, jakbym robiła krzywdę rozmówcy.

Podczas tych perypetii nie mogłam odgonić myśli, że kolejne pokolenia będą używały emot do nauki pisania. Nie dość, że komunikacja robi się błyskawiczna, to jeszcze zaciera się granica między wiadomością formalną, a nieformalną (wystarczy zobaczyć, jak 15-16 latkowie piszą oficjalne maile, żeby przekonać się, że dla nich internet to po prostu internet, prawie wszystko tu dozwolone). Rozumiem te dążenia, co nie zmienia faktu iż napawają mnie przerażeniem i smutkiem.

Jestem tradycjonalistką językową. Mam ogromny szacunek do słów, do naszego pięknego języka i zachowywania odpowiednich zasad. Owszem, popełniam błędy, ale staram się je wliminować i uczyć. A dziś... Dziś nieważna jest poprawność. Dziś ważne, by wiadomość była krótka, treściwa. I oczywiście skąd idzie nahgorszy przykład? Ze Stanów Zjednoczonych. A jakże. LOL, LMAO, ROTFL, ASAP i inne tego typu skróty coraz łatwiej przyjmują się również i u nas i z zapałem stosowane. I w prywatnych rozmowach wolnoć Tomku w swoim domku. Ale nawyki z rozmów prywatnych przenoszone są na inne strefy. Co naciekawsze takie skrótowe potworki wchodzą również do języka mówionego. A ja naprawdę sama używam loli. Używam, gdyż uważam, że są sytuacje w których nie ma lepszego komentarza. Ale robię to z pełną świadomością. To tak, jak z bluzgami - rzadko, ale czasem brzmią idealnie i komponują się świetnie z sytuacją i resztą treści. Tylko, że młodsze pokolenia zaczęły używać loli nie obok innych form, a zamiast. Bo tak jest szybciej.'

Zapewne wyjdę na zrzędę, ale poważnie zastanawiam się nad jak największym wyeliminowaniem ze swojego internetowego słownictwa może nie tyle emotikon, co właśnie takich tworków. Nie zatrzymam inwazji, ale przynajmniej będę miała czyste sumienie, że próbowałam. A emotki... Emotki też nie są najrozsądniejszym rozwiązaniem. Tylko, że emotki nie próbują zastąpić treści, a emocje - czyli przy rozmowie w rzeczywistości na przykład uśmiech. To jestem w stanie zrozumieć. A czy popieram? Nie do końca, bo jak to bywa z nami, ludźmi, lubimy bardzo nadużywać danych nam możliwości.

Nie apleuję - przestańcie używać, bo jak nie, to was piekło pochłonie! Wolę zmienić swoje przesłanie. Jeśli chcemy uzywać takich słownych i graficznych wynalazków, powinniśmy robić to świadomie. Wtedy, gdy to jest naprawdę potrzebne, a nie gdy tak najwygodniej. Bo jak mamy porozumiewać się, gdy nie wkładamy wysiłku w to, by nas zrozumiano?

Dzień minął, ja osobiście spóbuję chyba przetrwać kolejny (w ramach odwyku), tekst wyszedł chaotyczny i nie taki, jak miał wyjść, ale czuję się zadowolona, że spróbowałam. Mam tylko nadzieję, że za 10 lat będę mogła jeszcze dogadać się za pomocą starych, niemodnych coraz bardziej, pełnych zdań i całych słów. Bo zaczęłam wątpić.

niedziela, 2 stycznia 2011

Trudna miłość do Jacka Johnsona.


Jack Johnson to fenomen w dzisiejszych czasach. Gdy na świecie królują Ke$he, Van Burreny i inne tego typu zjawiska Jack Johnson robi swoje i na dodatek potrafi się przebić. Przebić na tyle, że premiera jego albumu uważana była za nadzieję branży fonograficznej do zwiększenia sprzedaży utworów. Genialne.

W tym roku światło dzienne ujrzało kolejne wydawnictwo sygnowane jego nazwiskiem, "To The Sea".Uwielbiam poprzednie płyty Johnsona. "Sleep Through The Static" czy "Brushfire Fairytales" towarzyszą mi zawsze i wszędzie. Jednak tak raczej nie będzie z "To The Sea".

Jack Johnson to postać bardzo kolorowa. Hawajski surfer, w dużej mierze samouk tworzący zwykłą, przyjemną i bezfajerwerkową muzykę potrafił zawsze przekonać szczerością i takim trochę byciem na zewnątrz wszystkiego. Każdy artysta ma chęć rozwijania się i jest to całkowicie naturalne i pożądane. Tylko, że rozwój może następować w kilku kierunkach. Mam wrażenie, że Johnson przekroczył pewną barierę świeżości i poszedł w kierunku może dla siebie nowym, ale wtórnym w rozumieniu całego rynku.

Na "To The Sea" brakuje tych mocnych punktów, które ciągną cały album. Nie ma czegoś na miarę "If I Had Eyes" czy "Taylor". Są dobre kawałki, są ciekawe kompozycje, ale brakuje tego Johnsonowego "feelingu". "Sleep Through The Static" zachwycało intymnością. Spokojem, przemyślaniam. Nie da się nie zauważyć, że "To The Sea" jest bardziej chaotyczne i niespójne. Słuchając po kolei każdego utworu z albumu ma się wrażenie, że emocje mieszają się negatywnie i brakuje motywu przewodniego. Szkoda. Naprawdę szkoda, bo choć znajdzie się kilka słabszych utworów, jest też kilka trzymających poziom - "No Good With Faces", "The Upsetter" czy "Better Togheter". Całkowicie w stylu Johnsona. Poza tym w porównaniu do poprzednich dokonań tutaj pojawia się więcej pozytywnych i bardziej rozbudowanych kompozycji, zdecydowanie Johnson uczy się i zaczyna eksperymentować z większym bogactwem dźwięków.

Może to sentyment, może coś innego, ale mam nadzieję, że jeszcze przekonam się do "To The Sea". Kocham intymną, przyjemną i szczerą muzykę Johnsona chociaż ostatnio nie jest to miłość lekka. "To The Sea" nie jest zachwytem przy pierwszym przesłuchaniu. Mam nadzieję, że jednak z czasem uda mi się znaleźć kolejne warstwy w tym albumie, jak to było z "On and On".

Mimo wszystko polecam nie tylko "To The Sea", ale i wszystkie poprzednie płyty Jacka Johnsona. Dla "niefana" mogą być ciekawym i nowym doznaniem, wyciszeniem wśród szumu i inwazyjności dzisiejszego rynku muzycznego.