niedziela, 24 lipca 2011

Amy Winehouse - głos mojego dorastania


Nie mogę powstrzymać się, by nie napisać chociaż kilku słów o Amy Winehouse, chociaż napisano o niej praktycznie już wszystko na wszystkie możliwe sposoby.
Pisałam już o Amy i o tym, że “Back to Black DE” jest jednym z albumów, do których wracam. I to prawda, choć teraz dziwnie do niego wracać wiedząc, że nadzieje na to, iż Amy kiedykolwiek jeszcze się podniesie odpłynęły.
Spotkałam się z twierdzeniem, że “a co ona tam, kolejna wokalistka, jedna z wielu”. Nie mam pojęcia dlaczego, jednak Amy miała moc. Ciężko zrozumieć to pokoleniu co najmniej 10 lat starszemu ode mnie, jednak ja pochodzę z czasów, gdy Amy miała wpływ.
Nie pamiętam, jak dokładnie usłyszałam ją pierwszy raz, ale za to dobrze pamiętam że już niedługo towarzyszyła mi praktycznie na każdym kroku. I nie plotki, a muzyka.
Mojemu pokoleniu brakowało rockmenów i wypalonych gwiazd tworzących po prostu dobrą muzykę. W czasach, gdy hiphopolo, umcyumcy i tym podobne bzdury królowały (i dalej królują) Amy była czymś innym. Z wibe’em, charyzmą, genialnym głosem i melodyjnością. Z drugim dnem zawsze towarzyszącym gdzieś w tle. Symbol zagubienia w porąbanych czasach, królowa upadku.
To postać. Postać z genialną muzyką. Dziś coraz mniej jest osobości, które potrafią porwać tłumy, które nie są w pełni wykreowane przez wytwórnie i działy pijaru. Amy była jedną z nich.
I gówno mnie obchodzi, w jaki sposób to się stało, że sama prosiła się o śmierć. Wszyscy się o nią prosimy w ten czy inny sposób. A cały hype, który właśnie wybucha zignoruję. Amy była głosem mojego pokolenia. Moich nastoletnich czasów.