czwartek, 8 października 2015

Strach przed własnym człowieczeństwem

Dlaczego ci, którzy krzyczą najgłośniej o wolności sukcesywnie pozbawiają i odmawiają wolności innym?
Połączę kilka tematów, które są mi bliskie - mniej i bardziej, ale jednak bliskie. Jestem człowiekiem, który posiada zdolność współodczuwania czyli empatii. Potrafię postawić się na czymś miejscu. Empatia to coś, co zanika na rzecz brutalnej maksymy “każdy sobie”.

Ludwik Dorn, kiedyś czołowa postać w pisowskim cyrku rządowym, dziś startuje do sejmu z list PO. Pan ów twierdzi, że osoby homoseksualne nie mogą być rodziną i że rodzina to para płci przeciwnej, nawet jeśli się nie kocha. A jeśli ci się nie podoba katolickie podejście, jeśli jesteś niewierzący, to wypierdalaj, Schengen mamy, droga wolna. Kreatura ta powiedziała to nieco delikatniej, ale przekaz jest właśnie taki - mocny i jasny.

Na Frondzie pojawiło się wyznanie dziewiętnastolatka, który twierdzi, że Jezus wyleczył go z homoseksualizmu, a diabeł nie lubi święconych przedmiotów.

Trybunał Konstytucyjny twierdzi, że ograniczenia klauzuli sumienia są niekonstytucyjne. Wynika z tego, że lekarz może odmówić pomocy w przypadkach gdy życie nie jest bezpośrednio zagrożone, bo tak mówi mu religia czy poglądy.

W telewizji widziałam ostatnio niejaką Kaję Godek. Postać ta walczy z aborcjami, choć legalne aborcje w Polsce to raczej rzadkość, jak lwica broni kościoła katolickiego i religii w szkołach i ma uśmiech osoby, która lubi robić na złość. Taki z zaciśniętymi wargami.

Z każdej strony słyszę o jakiejś magicznej homopropagandzie, która ma zmieniać heteroseksualnych ludzi w gejów. Po analizie tematu wychodzi mi, że homopropaganda to po prostu nie bycie stuprocentowym heteroseksualnym osobnikiem. To podobno zagraża rodzinie.

Prezydent Andrzej Duda zawetował ustawę, która ułatwiłaby osobom transseksualnym zmianę płci. Przecież ludzie ci nie nacierpieli się jeszcze wystarczająco, maleńki Jezusek karmi się cierpieniem i gorzkimi żalami, trzeba dostarczyć mu pożywienia.

W sejmie debaty nad nowymi pomysłami o ustawie aborcyjnej. Zakazać aborcji, wszystkim jak leci! Trzeba rodzić, w końcu to cel gatunku - 
przekazanie genów, przekazujmy więc!
Każde świętowanie rocznic wolności pełne jest wielkich, patetycznych słów, polskich patryjotów którzy uwielbiają głodne kawałki oojczyźnie. To ci sami, którzy zachwycają się małym powstańcem oddającym życie w imię idei państwowości i narodu, którzy potem krzyczą o katolickiej cywilizacji i o tym, że zagraża im kilka tysięcy uchodźców.

Przestańcie. Wszyscy kurwa przestańcie!

Chyba żyję w innym świecie.

Czytałam ostatnio o badaniu, z którego wynika, że połowa młodych ludzi w Wielkiej Brytanii nie identyfikuje się jako heteroseksualna - na skali wybiera wartości niższe, niż "100% hetero", co oznacza że dopuszcza możliwość kontaktów z tą samą płcią lub nawet je miało. Osoby całkowicie homoseksualne wykluczające możliwość kontaktów z przeciwną płcią stanowią stały, około 10 procentowy odsetek. Pozostałe 40% "nie całkiem hetero"? To osoby biseksualne. ALbo heteroseksualne, ale otwarte. Albo takie, które pogodziły się z tym, ze seksualność może się zmieniać z czasem. Nie musi, ale może.

Zdradzę wam tajemnicę, która nie do końca jest tajemnicą. Ponieważ mam epmatię, nigdy, nawet jako młoda osoba podatna na wpływy, nie uważałam homoseksualizmu za coś złego czy nienaturalnego. Pamiętam za to, że gdy słyszałam o gejach czy lesbijkach, gdy ich spotykałam i dookoła pełno było szeptów i pokazywania palcami, ja wyobrażałam sobie jakie to pokazywanie musi być okropne. Wiedziałam już, że ludzie są okrutni i myślałam o tym, że nie dość, że muszą odkrywać samych siebie, poznać i potem zaakceptować to, że nie wpisują się w model który narzuca katolickie społeczeństwo, to jeszcze muszą znosić okrutnych ludzi.

Za to potem zarzekałam się, że nigdy nie potrafiłabym przespać się z kobietą, że jestem całkowicie hetero i nie potrafiłabym nawet trójkąta z drugą kobietą.

Najdziwniejsze jest to, że chyba mówiłam wtedy prawdę. Uwielbiam mężczyzn, z kobietami nigdy się nie dogadywałam i chociaż potrafiłam docenić walory estetyczne nigdy nie pociągały mnie kobiety.

A potem to się zmieniło. Poczułam pociąg, wpadłam w lekk≥ą panikę i amok. "Co się ze mną dzieje, kim jestem?!" - to pytanie opętało mnie przez jakiś czas.

Wiecie, kim jestem? Człowiekiem, który nie wypiera swojej seksualności. Nie uważa, że popęd jest grzechem. 
Człowiekiem, który nie ma problemów ze zmianami. Szybko doszłam do wniosku, że nie wiem, czy jestem biseksualna, czy to oznacza jakieś ogromne zmiany - poddałam się temu, przespałam z kobietą i tyle. W slangu internetowym powiedziano by o tym "chce to chce, na chuj drążyć temat?"
Od tego czasu więcej czytam o seksualności i jest jedna rzecz, która wydaje mi się bardzo prawdziwa - o ile jest spora grupa ludzi, której seksualność prawie nie zmienia się przez całe życie, o tyle są też ludzie, którzy są "płynni". Orientacja, seksualność w ogóle, podlega zmianom, ewoluuje w jedną czy drugą stronę i nie ma w tym nic dziwnego. Nie tylko u kiobiet, u mężczyzn też, z tym że mężczyzną zwykle ciężej jest to zaakceptować, bo nie pasuje to do stereotypu "alfy".
Zdziwilibyście się, ilu znajomych mężczyzn, takich których uznalibyście za hetero, nawet z żonami i dziećmi, miało, miewa lub chciałoby mieć przygody z mężczyznami.

Żyję niestety w miejscu, na świecie, który uważa naturalne popędy za niezdrowe. Całe to umartwianie, całe traktowanie seksualności jako elementu tylko i tyłącznie potrzebnemu do rozmnażania w "tradycyjnej" katolickiej rodzinie, w której najlepiej gdy mamusia siedzi w domu i gotuje obiadki dla męża-żywiciela i piątki dzieci jest dla mnie nierzozumiałe. Bo oprócz tego, że zaakceptowałam swoją seksualność i to, że będę się jej poddawać do pewnych granic - dopóki nie krzywdzę nikogo - przyszło razem z akceptacją tego, że chyba nie pasuję do tego modelu.

O tym mało się mówi, bo zewsząd atakuje obraz miłości, drugiej połówki i tego, że każdy w końcu może znaleźć rodzinne szczęście o ile się na nie otworzy. Zewsząd słyszę pytania o to, kiedy w końcu się ustatkuję, kiedy będę mieć dzieci, jak to tak sama? Znam ten stereotyop singielki, która w końcu, zwykle gdy jest już za późno, zdaje sobie sprawę, że żałuje i ominęła ją szansa na jedyne możliwe, rodzinne szczęście.

To nie tak, że będę komuś odmawiać prawa do zadawania takich intymnych pytań prawie obcym osobom - mamy prawo do bycia bezczelni, nawet chamscy. Sama nie wiem, co będzie za 5, 10 lat, czy nie zmienią się moje priorytety, pragnienia i marzenia. Nie wiem. Nikt tego nie wie, także ci, którzy założyli rodziny i wydaje im się, że będą szczęśliwi do końca życia.

Wiem za to, że ludzie są różni. Za każdym razem gdy ktoś dostarcza mi plotki o tym, że ktoś kogoś zdradza, ktoś się z kimś przespał i w ogóle skandal myślę albo mówię "i co? Nie wiesz. Nie znasz sytuacji". Człowiek to stworzenie skomplikowane, łączące w sobie popędy i świadomość, zdolność abstrakcyjnego myślenia, robi więc błędy, szuka swojego miejsca. Wszyscy miotamy się szukając mitycznego szczęścia, ulgi, wszyscy żyjemy z podświadomym, wiecznym strachem przed śmiercią. Różnie sobie z tym radzimy, jesteśmy różni, ale oceniać przez własny pryzmat moralności jest łatwo.

Jak tonący brzytwy lubimy trzymać się myśli o tym, że istnieje jakiś złoty standard, jakaś miarka, do której wszyscy powinni się dopasować. Po części stąd biorą się te wszystkie słowa nienawiści o niemoralności, stąd przekonanie że każdy, kto jest inny jest zły. Dlatego Terlikowscy uwielbiają pouczać innych o tym jak żyć, stąd przekonanie, że każda kobieta poczuje miłość do dziecka, które urodzi.

Nie chcę dzieci. Nie chcę być matką, nie chcę odpowiedzialności za drugą osobę, skoro ledwo radzę sobie sama ze sobą. Nie wiem, czy byłabym w stanie kochać dziecko, nie chcę być tą zimną matką, która spieprzyła dziecku całe życie brakiem miłości. Nie chcę być mamą Madzi, która zrobiła coś złego, bo tak naprawdę nie była gotowa, być może nigdy nie byłaby gotowa, do bycia matką. Skąd w końcu biorą się te wszystkie tragedie.

Nie chcę na tyle, że przeraża mnie miejsce, w którym żyję. Przeraża mnie to, że w wypadku wpadki w Polsce spotkałabym się z niemal z przymusem urodzenia dziecka. Może nie mam uczuć, nie wiem, ale czasem myślę, że dziecko byłoby w umysłach tych fanatyków karą za to, że nie byłam wstrzemięźliwa, że lubię seks i korzystam ze swojej seksualności. I jeszcze mam czelność mówić o tym głośno, nie wstydzić się!

A ja po prostu chcę wolności. Wolności sumienia, ale takiej wolności, która nie narzuca innym tego, jak mają żyć. Nie chcę odmawiać komuś prawa do tworzenia rodzin, spełniania się w religii jeśli to to, czego chce. Nie chcę odmawiać innym praw i możliwości o ile nie krzywdzą innych. Dajcie mi żyć po mojemu, szanujcie to, że jesteśmy różni.

To taki piękny ideał - wszyscy żyjemy razem, obok siebie choć różnimy się w wielu aspektach. I tylko ideał, nic więcej. W momencie, gdy mówi się o innych jak o niemoralnych potworach tylko dlatego, że kochają "nie tych co trzeba", że nie zaprzeczają sami sobie, w momencie gdy próbuje się narzucić im - i to z pozycji siły, władzy - to jak mają żyć, nie ma mowy o wolności.

Gdy odmawia się komuś praw boi różni się od nas, nie ma wolności. Rodzi się nienawiść.

A to wszystko tylko strach. Strach przed samym sobą, przed własnym człowieczeństwem.

niedziela, 6 września 2015

Wstyd mi

Wydarzenie na fejsie o nazwie “Kulka W Łeb Dla Każdego Uchodźcy Który Chce Zostać w Polsce”. Stworzył je gimnazjalista z Elbląga. Fejs uznaje po zgłoszeniu, że nie ma w tym żadnego naruszenia standardów społeczności, cokolwiek to znaczy. Dla człowieka przyzwoitego jest w tym naruszenie zwykłego standardu moralności, być może i złamanie prawa. Jan Zamoyski powiedział słynne zdanie “ Takie Rzeczpospolitej jakie jej młodzieży chowanie”, ale nie łudźmy się - serca, empatii i przyzwoitości nie ma dziś masa Polaków.


Tarzamy się w naszym patriotyczno-kibolskim wychowaniu, dziś nawet winkelriedyzm nie ma racji bytu. Nie ma chuja, nie poświęcimy się dla nikogo, na pal z ideałami i walką. No chyba, że to walka o własną wygodę i wyciszenie sumienia.

Dziś niemal pewne jest, że wchodząc na fejsa czy serwisy informacyjne i czytając newsy o uchodźcach natknę się na komentarz nowoczesnych nazistów chcących strzelać ludziom w głowę i wysyłać ich do obozów koncentracyjnych i komór gazowych za to, że ludzie ci próbują ratować swoje i swoich bliskie życie.

Nowocześni hitlerowcy cechują się kilkoma znakami: żywią się strachem i frustracją, wierzą w każdą bzdurę rozsiewaną przez propagandowe nacjonalistyczne źródła, nie są w stanie zrozumieć, że terrorysta to nie zawsze muzułmanin, nie lubią obcych no chyba, że sami wyjadą za granicę do pracy i na socjal i wychowani są w tym micie polskości jako odwiecznej walki ze wszystkim i wszystkimi. Często spotykana jest także nieumiejętność interpretowania historii. 

Jedyne, czego nie można o neonazistach napisać, to to, że da się ich jakoś rozpoznać na pierwszy rzut oka.

Psychopatyczni fani mordowania nie są jedną, homogeniczną grupą jak skinheadzi na przykład. 

Nowoczesny hitlerowiec może okazać się gimnazjalistą z Elbląga, może być panią Zosią z warzywniaka, panem Robertem z agencji reklamowej, kolegą z którym czasem idzie się na piwo, ładną studentką administracji czy po prostu sąsiadem. Ba, może okazać się panią premier naszego pięknego kraju rozerwanego pomiędzy zachodnią a wschodnią strefę kulturową.

Postawmy sprawę jasno: nowoczesny nazista to nie tylko ten, który jawnie nawołuje do mordowania. To także ten, który odmawia pomocy ludziom, którym grozi śmierć z rąk innych ludzi, z głodu, wyczerpania, zimna czy z powodu utonięcia czy uduszenia w podróży za nadzieją i nowym życiem.

Nowoczesny nazista też ten, który mówi, że nie będziemy przyjmować uchodźców bo nie ma u nas miejsca, bo nas nie stać, bo to terroryści, bo chcą tylko socjalu, bo zniszczone zostaną nasze katolickie tradycyjne wartości.

Jeśli kilkadziesiąt tysięcy osób w tragicznej sytuacji życiowej jest w stanie zniszczyć wasze katolickie tradycyjne wartości, to może te wartości są tak słabe, średniowieczne i po prostu chujowe, że zasługują na zniszczenie.

Jako kraj z burzliwą i skomplikowaną historią nie odrobliliśmy zadanej lekcji. Historia, która także nas wysyłała w obce kraje w poszukiwanu bezpieczeństwa, przeżycia i szansy na lepsze życie, nasz dumnie noszony przez wszystkich prawiocowych oszołomów katolicki sztandar powinna wskazywać, że dziś jesteśmy narodem, który szanuje życie, szanuje drugiego człowieka i jest w stanie podzielić się ostatnią kromką chleba. Tymczasem spieprzyliśmy, jak zwykle. 

Mały Powstaniec i jego bezsensowna śmierć jest dziś ważniejszy niż prawdziwe, żywe i szukające pomocy i szansy małe dziecko. 

Wstyd mi za was, ksenofobicznych obrońców pseudowolności, którzy nie mają za grosz empatii i współczucia. Żyjecie w swoim małym światku wypełnionym strachem przed wszystkim, co nieznane, nasyconym nienawiścią do innych i przede wszystkim siebie, z podświadomym poczuciem winy które będzie zjadać was od środka. Wstyd mi za siebie, bo jedyne co potrafię to wpłacić pieniądze i mówić głośno o tym, że chcę, byśmy przyjęli uchodźców z otwartymi ramionami.

Wstyd mi za rządzących tym zadupiastym państewkiem za to, że nie mają za grosz moralności - za to, że do klękania przed spasionymi brzuchami księży są pierwsi, a do zrobienia tego, co właściwe, zebrania dupy w troki i rozwiązania problemu uchodźców (tak, ten problem przy odpowiedniej woli politycznej jest do rozwiązania i moglibyśmy przyjąć i powitać więcej, niż 2 czy 20 tysięcy uchodźców w bliżej nieokreślonym czasie!) choćby i wbrew woli najgłośniej krzyczących wyborców. Bo poparcie. I tak już udupiliście, w momencie kryzysu humanitarnego wyszło szydło z worka.

Gorzkim pocieszeniem jest to, że widzę dziś, kto jest człowiekiem, a kto tylko udaje człowieka i mogę wywalić te podróbki ze znajomych. Gorzkim pocieszeniem jest to, że inne państwa, państwa do których Polacy tak chętnie jeżdżą na zarobek i z pomocy których tak chętnie korzystają, zobaczą, że Polska i polski naród nie jest wart tych starań, że potraktują nas tak samo, jak my traktujemy innych.

Dobrze, bo nie zasługujemy. 

Na nic nie zasługujemy.





The world's an inventor
With its work crawling, running, squirming 'round
Trees drop colorful fruits
Directly into our mouths
The world's an inventor
We're the dirtiest thing it's thought about
And we really don't mind

czwartek, 25 czerwca 2015

Jeszcze nie miałam wibratora, który potrafi się zawiesić - recenzja We-Vibe 4 Plus

Kończysz używać nowoczesny, wypasiony wibrator, który kontrolujesz aplikacją. Wciskasz przycisk stopu, a tu nic. Jak wibrował, tak wibruje. Baterii prawie 70 procent, nie pomaga naciskanie przycisku, kombinacje z aplikacją - nie da się połączyć. Ot, nowoczesne zabawki erotyczne. Taka sytuacja. Prawdziwa.




Uwielbiam We-Vibe 4 Plus, chociaż okazało się, że w swoim głównym przeznaczeniu się nie sprawdził. Za to odkryłam całkiem inne sposoby wykorzystania i przestałam żałować zakupu.

Na We-Vibe’a czaiłam się od bardzo dawna. Poprzednie wersje wibratora dla par sterowane były bardziej tradycyjnie, przyciskiem, potem pojawiła się opcja zdalnego pilota. Jednak to wciąż było nie do końca to, co mogło przekonać mnie do wydania kilkuset złotych. W zeszłym roku zaprezentowano We-Vibe 4 z wersją Plus sterowaną za pomocą aplikacji mobilnej, z nieco zmniejszonym i ulepszonym kształtem. Moja miłość do gadżetów elektronicznych i do gadżetów erotycznych połączyły siły i nie miałam wyjścia, musiałam go sobie sprawić.

We-Vibe to wibrator najpopularniejszy wibrator dla par. Ma dwa niezależne silniczki wibrujące w dwóch częściach - jednej mniejszej do stymulowania wnętrza pochwy i większej do stymulowania łechtaczki i okolic. Wersja 4 Plus ma do tego Bluetootha, który służy do obsługi za pomocą aplikacji. Interesujące jest to, że wibrator kontrolować można także całkiem zdalnie, na przykład podczas wirtualnej zabawy z partnerem.

Zaskoczył mnie niezwykle mały rozmiar We-Vibe. WIbrator mieści się w dłoni. Wykonany jest z przyjemnego w dotyku, nieco “zamszowego” silikonu” i nie ma żadnych portów, bo ładowany jest indukcyjnie w eleganckiej podstawce z wejściem micro-USB. Części z silniczkami połączone są elastycznym pałąkiem. Na tyle elastycznym, że nie sprawia ·żadnych problemów przy używaniu.


Na górnej, łechtaczkowej części wibratora znajduje się przycisk, ale mówiąc szczerze do teraz nie wiem, jak obsługuje się nim tryby i intensywność wibracji. Do tego używam aplikacji.

Sam pomysł aplikacji przy zabawach erotycznych i samym seksie na początku wydawał mi się nieco dziwny. Obawiałam się, że aplikacja będzie rozpraszać, odciągać uwagę, jednak nie mogłam mylić się bardziej. Interfejs jest logiczny i prosty, na tyle przejrzysty, że po kilku minutach porusza się po nim bez chwili zastanowienia.





We-Vibe 4 Plus oferuje więcej trybów działania, niż wersje z pilotem, bo aż 10 wobec 6. Tryby polegają na sposobie wibracji obu silniczków. Tryb klasyczny to wibracja obu części jednocześnie, reszta to modyfikacje, np. wibracji ciągłej części łechtaczkowej z przerywaną, pulsacyjną wibracją części pochwowej i tak dalej.

Każdy tryb ma 10 stopni w skali mocy, dodatkowo wibracje ciągłe można kontrolować ręcznie, z mocą obu części ustawianą niezależnie.

W aplikacji dostępne jest sporo dodatków, jak samouczek i pomoc, a także tryb tworzenia własnych “My Vibe”. Użytkownik dostaje dobrze przemyślany kreator wibracji, może wybierać z tych już dostępnych, określać ich czas i długość trwania i cieszyć się zmieniającymi się trybami bez konieczności interakcji z aplikacją.


 





W samouczku polecono, bym najpierw przetestowała We-Vibe sama, przyzwyczaiła się do niego i go poznała. Tak więc zrobiłam.

We-Vibe ma uniwersalny chyba problem zabawek erotycznych - jeden kształt nie dopasuje się do wszystkich ciał i niestety tego doświadczyłam. O ile część pochwowa jest w porządku, o tyle górna mogłaby być nieco większa, z pewnością dostarczyłaby mi więcej przyjemności. Poza tym mam też niewielki, ale mimo wszystko obecny problem ze stabilnością We-Vibe. Kończy się więc na tym, że tak jak każdą zabawkę, tak i We-Vibe muszę jednak kontrolować ręcznie.

Pierwsze razy nie zachwycały, miałam już lepsze gadżety. Jednak urok We-Vibe tkwi w uniwersalności, przyzwyczajeniu się do niego i oczywiście znajomości własnego ciała. Wibratora można używać niekoniecznie tak, jak pokazano na obrazku i nie ma do tego przeciwskazać dopóki nie wygina się za mocno części łączącej oba człony. Można więc eksperymentować i korzystać z niego tak, by czerpać najwięcej przyjemności.

Po kilku razach poznałam We-Vibe na tyle, że zaczęłam czerpać z niego więcej radości. Jednoczesna stymulacja tzw. punktu G oraz łechtaczki to przecież najlepszy sposób, choćby podczas stosunku, żeby osiągnąć orgazm. Sprawdza się!






Zadziwiająco szybko psychicznie przyzwyczaiłam się do tego wibratora. Uwielbiam takie konstrukcje - minimalistyczne, eleganckie i proste, które niekoniecznie krzyczą “służę do seksu!” jak wiele innych wibratorów. We-Vibe nie odstrasza, nie onieśmiela i nawet niedoświadczeni w zabawkach erotycznych użytkownicy powinni się do niego szybko przyzwyczaić.

Siła wibracji jest wysatrczająca, choć poziom 10 - maksymalny - fanom mocniejszych wrażeń może pozostawić niedosyt. Jednak 10 stopni mocy i 10 trybów to genialne rozwiązanie, bo umożliwia stopniowanie doświadczeń, do czego zachęca też całkiem wytrzymała bateria. 2-3 godziny intensywnego zmieniania trybów i mocy to minimum We-Vibe.

Doskonale rozumiem, dlaczego We-Vibe reklamowany jest jako wibrator dla par, chociaż całkiem dobrze sprawdza się przy zabawie w pojedynkę. Przeznaczenie dla par to wyróżnik, poza tym gdyby zaprojektowano go do zabaw solo, We-Vibe miałby z pewnością szerszą część dopochwową.

Zanim jednak użyłam We-Vibe z partnerem przetestowałam coś innego, coś co bardzo intrygowało mnie ze względu na erę mobilności, wirtualnego seksu i smartfonów.

Chodzi o tryb zdalnego sterowania. We-Vibe można kontrolować także na odległość - wysyła się partnerowi specjalnego linka z aplikacji, partner pobiera swoją aplikację na smartfona i może kontrolować tryby i wibracje. Za każdym razem jednak użytkownikowi z wibratorem wyświetla się powiadomienie, że partner chce przejąć kontrolę nad urządzeniem, co jest bardzo, bardzo sensownym rozwiązaniem.

Osoby, które nigdy nie uprawiały seksu przez internet mogą jednak poczuć się przytłoczone parowaniem aplikacji i samym używaniem wibratora w ten sposób. Umówmy się - samo złożenie propozycji nie jest bardzo romantyczne. “Przejmiesz kontrolę nad moim wibratorem?” może trochę zbić z tropu:)  A potem trzeba jeszcze wytłumaczyć, jak działa We-Vibe i koniecznie - koniecznie! - poinformować partnera, co się lubi, jak odczuwa się dane wibracje. Dlatego tak ważne jest poznanie wibratora solo i swobodna, naturalna relacja.

Jednak gdy przeskoczy się te przeszkody, gdy opowie się o We-Vibe, to reszta należy do wyobraźni. Niektórzy lubią wideoseks, inni wolą bardziej tradycyjny seks w trybie tekstowym (jestem fanką) i zwłaszcza przy tym drugim polecam informowanie partnera o wrażeniach z jego przejęcia kontroli nad We-Vibe na żywo.

Partner przyznał, że to ciekawe przeżycie i sama myśl, że zdalnie przejął kontrolę, że ma tak namacalny wpływ na odczuwany poziom przyjemności jest bardzo podniecająca. A po pierwszym razie każdy następny robi się bardziej naturalny i komfortowy.

Stałam się fanką zdalnie sterowanych zabawek erotycznych! Bo ta myśl, odczucie i niepewność co partner zrobi za chwilę jest wspaniała.

Największy minus We-Vibe, o dziwo, to dla mnie… używanie urządzenia w parze. Wspomniana wyżej nie do końca pełna kompatybilność anatomiczna sprawia, że wibrator podczas stosunku nie jest tak stabilny, jakbym tego chciała. Słowem potrafi wypaść. A to jest nie tylko mało komfortowe, ale odbiera część przyjemności - zamiast cieszyć się seksem próbowaliśmy uprawiać go tak, żeby wibrator nie wypadł!

Mimo tego, że dolna część jest naprawdę niewielkich rozmiarów, to przeszkadzała partnerowi i zawadzała. Stwierdził, że wibracje są mało odczuwalne, nawet przy największej mocy, za to wrażenie i odczucie, że coś tam zawadza bardzo go rozpraszało.

Będę jeszcze próbować, jednak dla nas sens istnienia We-Vibe okazał się lekkim bezsensem, jak wszystkie pierścienie i inne wymysły. Sama też specjalnie nie odebrałam We-Vibe pozytywnie w parze, wszystko było zbyt niestabilne.

Dziwnie to zabrzmi, ale wydaje mi się, że wibrator sprawdziłby się lepiej podczas stosunku, gdyby… partner miał mniejszego penisa. Prawdopodobnie nie zawadzałby o wibrator, nie przesuwałby się też tak mocno.

Okazało się więc, że We-Vibe jest zabawką bardziej dla mnie niż dla nas, mimo wszystko nie żałuję zakupu. Połączenie ciekawej, dosyć innowacyjnej zabawki ze smartfonem jest wspaniałe, do tego wykonanie nadaje całości smaczku. Możliwość umycia wibratora pod bieżącą wodą, magnetyczne ładowanie, satynowa elegancka torebka na całość i nawet rejestrowanie wibratora przy pierwszym włączeniu aplikacji dają poczucie, że posiada się przedmiot klasy premium. I to taki, który potrafi dać niesamowitą przyjemność, z którym zrasta się coraz bliżej po każdym użyciu.

Anegdota ze wstępu jest prawdziwa. Wciąż nie wiem, co o tym sądzić, jeszcze nigdy nie zawiesił mi się wibrator.¯\_(ツ)_/¯

poniedziałek, 8 czerwca 2015

Penis jako narzędzie do bezpośredniej komunikacji z kobietą

Polska, rok 2015. Niemal 50 lat po rewolucji seksualnej w krajach zachodnich, społeczeństwo informacyjne, globalizacja, pornografia w zasięgu kciuka. Na jednym z czołowych blogów technologicznych w Polsce pojawia się informacja o powstaniu niemal całkiem polskiego pierścienia na penisa z wibratorem oraz czujnikami. 

Pierścień mierzy i bada aktywność, sprawia przyjemność i ma analizować dane by dawać parom rady jak ulepszyć zbliżenia.
Autor twierdzi, że ma dużo zrozumienia dla gadżetów erotycznych, jednocześnie przyznaje, że jest lekko zszokowany.

"Co mamy teraz? Ano wearable zakładane na to, co służy nam do bardzo bezpośredniej i celowej komunikacji z kobietami. Tak właśnie. Dobrze myślisz, Drogi Czytelniku."

Autor przyznaje, że najlepiej komunikować mu się z kobietami za pomocą penisa. Penis - to nie jest straszne słowo, ale dorosły autor trochę się go boi. Mimo, że uważa, iż to penisem właśnie a nie innymi sposobami komunikuje się bezpośrednio z kobietami.

Autor pyta po co taki gadżet, po czym stwierdza, że gadżetów z podobnymi funkcjami jest sporo. Google mówi, że nie ma wcale. Moje zainteresowanie tematem które skutkuje obserwowaniem nowości na rynku gadżetów erotycznych mówi, że nie ma. Autor, który boi się słowa "penis" wie jednak lepiej.

"Lovely, bo tak nazywa się gadżet jest zakładany tam, gdzie trzeba go założyć i rozmawia z naszym smartfonem. O czym? Ano o tym, w jaki sposób jesteśmy podobni m. in. do Berlusconiego, czy też Janusza Korwina-Mikkego."

Autor myśląc o seksie i stosunku myśli o tym, jak porównać się z Berlusconim czy Krulem. Innego wytłumaczenia dla tego fragmentu nie ma, bo twórcy Lovely nigdzie nie stwierdzili, że gadżet pozwoli na porównywanie danych z innymi użytkownikami, tym bardziej z politykami.

Autor boi się też określenia "stosunek" czy "seks" - notorycznie, oprócz nadużywania "ano", określa stosunek "robotą" albo "ćwiczeniami". Zaczynam zastanawiać się, czy autor przeszedł już proces dojrzewania. Autor dalej nie potrafi ogarnąć umysłem celowości powstania takiego gadżetu, choć wypisuje funkcje, co jasno wskazuje na jego celowość.

Podejrzewam, że edukacja seksualna autora sprowadzała się do katecheki uczącej kalendarzyka na WDŻ-cie i grożącej piekłem za seks przedmałżeński czy masturbację.

Autor stwierdza, że przez chwilę będzie poważny,  co wskazuje że wcześniej nie był.

"Nie mogłem powstrzymać śmiechu, gdy czytałem o tym urządzeniu na IndieGoGo. Takie wearable są potrzebne? To zależy od tego, czego ludzie potrzebują, prawda? Na moje oko jest to kolejna nieco głupia akcja crowdfundingowa, która zostanie poniesiona tym, że skoro jest dziwna, to napiszą o niej media, a producenci zgarną pieniądze. Serio trzeba aż tak mierzyć aktywność seksualną? Tego potrzebują konsumenci? Raczej nie. Stąd też „Lovely” umieszczamy w kategorii „śmiesznych i nie do końca potrzebnych” gadżetów."

Autor obok lekkiego szoku dostał także napadu śmiechu. Dziwne reakcje. Stwierdza, że całość to skok na pieniądze, a sama akcja jest głupia. I że konsumenci nie potrzebują takiego gadżetu.

Autorowi całkiem obcy jest świat satysfakcji z pożycia seksualnego, chęci dbania o nie i ulepszania, wzajemnej przyjemności i ciekawości. Nie dziwi mnie to, bo z takim strachem przed słowami opisującymi część ciała którą sam posiada czy zbliżenie intymne, w którym sam został poczęty nie powinien nawet zabierać się o dbanie o życie seksualne.

Jeśli jednak komuś penis służy do komunikacji z kobietą, to może nie powinien pisać o gadżetach erotycznych tylko iść na jakiś kurs edukacji seksualnej.

I nie. Nie bronię Lovely, chociaż napisałam o nim tekst który pójdzie może jutro. Mam jednak dosyć pisania o seksie w głupkowaty, szczeniacki sposób. Bo ta pisanina jest o wiele bardziej głupkowata niż akcja na IndieGoGo.

PENIS


wtorek, 12 maja 2015

Tej branży w tech nie traktuje się poważnie. A szkoda

O tym się za bardzo nie pisze na blogach technologicznych, a jeśli już to w lekkiej, żartobliwej formie ciekawostki. Bo przecież w męskim świecie nowoczesne seks zabawki budzą raczej podniesienie brwi, chociaż i to się już na szczęście zmienia. I dobrze, bo to rynek, który nie dość, że wprowadza innowacje czasem na ogromną skalę, to jest mocno przez media niedoceniany.
Ostatnio chciałam znaleźć opinie o pewnej zabawce. Jest o tyle ciekawa, że w 2008 roku odmieniła krajobraz wibratorów, w 2009 dodano ją do giftbagów na gali Oscarów, a w zeszłym roku zyskała połączenie ze smartfonem przez Bluetooth i możliwość zdalnej kontroli przez aplikację. Mówię o We-Vibe, wibratorze dla par. W sieci niemal nie mogę znaleźć rzetelnych recenzji i opinii, to, co się wyświetla to albo materiały reklamowe albo anonimowe wpisy, co do prawdziwości których mam sporo wątpliwości.



Tak to niestety jest z tym rynkiem. Chociaż kupujemy seks akcesoria i światowy rynek wart jest - zależnie od analiz, bo niestety nawet te są często trywializowane - od 16 nawet do 65 miliardów dolarów rocznie, to ciężko nam o tym mówić głośno, pod swoim imieniem i nazwiskiem. Temat traktowany jest jak tabu, choć nawet w Polsce rynek się rozwija i wart jest kilkanaście milionów złotych. Szacunkowo. Bo dokładnych danych brak.


Jak traktujemy nowinki technologiczne w seks gadżetach niech świadczy te kilka cytatów z jednego tekstu o wibratorze połączonym ze stymulatorem, kontrolowanym za pomocą aplikacji mobilnej. Autor wygina się jak może by unikać słowa “łechtaczka”, “pochwa” czy “punkt g”.

Pojęcie cyber seksu jest już znane od ponad dekady, kiedy to kamerki internetowe ułatwiły komunikację. Wcześniej przez telefon, a obecnie po prostu przez sieć. Taka bezkontaktowa forma „baraszkowania” na odległość. (...)G.vibe jest kolejną propozycją, gdzie rozwiązań jest wciąż niewiele. To nisza, ale pewnie niedługo… Sprzęcik przeznaczony dla kobiet. To nic innego jak wibrujący moduł do umieszczenia tam gdzie trzeba. (...)Na koniec kilka danych technicznych: kształt jaki jest każdy widzi ;) – myślę, że nie muszę tutaj pisać co i jak.“

Autor uwielbia zdrabniać, baraszkowanie, sprzęcik. No i umieszcza się go tam, gdzie trzeba. W nosie? W uchu? Co i jak każdy widzi, chociaż tak naprawdę dla każdego mniej obytego z zabawkami erotycznymi czy nawet z anatomią (a takich osób jest przerażająco dużo) nic nie jest wcale oczywiste. I po co ta emotikonka? Wiadomo - coś związane z seksem, trzeba pożartować!

My tu wciąż żartobliwie i z lekkim wstydem, tymczasem gadżety erotyczne wkroczyły w XXI wiek i to dosyć mocno. Na rynku dostępne jest coraz więcej rozwiązań wykorzystujących komunikację ze smartfonami - dzięki temu można kontrolować naładowanie baterii, tryby i moc wibracji, ale także sterować wibratorami czy stymulatorami zdalnie, samemu lub przez partnera.

We-Vibe, OhMiBod, Vibease, G.Vibe i dziesiątki innych gadżetów, takich jak kulki gejszy, potrafią porozumiewać się z aplikacjami na smartfonie i być kontrolowane zdalnie. Niektóre reagują na dźwięki i do nich dostosowują wibracje, inne dają możliwość układania “playlist”, niektóre połączone są z dodatkowymi funkcjami czatu czy erotycznych audiobooków, które dostarczają dodatkowych wrażeń.


Większość wykonana jest z wysokiej jakości medycznego silikonu, niektóre dla zapewnienia wygody i bezpieczeństwa mają na dodatek wygodne, bezproblemowe ładowanie magnetyczne w stacjach dokujących.

Branża gadżetów erotycznych stawia też na innowacje - pojawiają się całkiem nowe zabawki, takie jak pulsatory, czy nowe rodzaje anatomicznie dopasowanych stymulatorów łechtaczek do używania w parach, jak Eva. Crowdfunding wydaje się być kluczowy dla branży.

Od Vibease, przez OhMiBod po Evę właśnie - Kickstarter czy Indiegogo okazały się miejscem, w którym firmy chcące produkować seks gadżety zbierają pierwszy “feedback” i pieniądze potrzebne na rozkręcenie biznesu. Mnóstwo ze zbiórek jest udana, osiąga nawet kilkaset procent zakładanego celu. A to oznacza tylko jedno - chcemy takich gadżetów. Chcemy nowości, które służą osiąganiu fizycznej przyjemności, jesteśmy coraz bardziej otwarci na próbowanie zabaw solo czy w parze, a sam rynek potrzebuje powiewu świeżości.


Dlatego nie do końca rozumiem opór przed uznaniem gadżetów erotycznych za równe innym gadżetom urządzenia. Tym bardziej, że można spierać się o realną przydatność takich wibratorów a na przykład inteligentnych zegarków. Żyjemy w świecie, w którym kilkadziesiąt procent kobiet nie doświadcza prawie żadnej fizycznej przyjemności z seksu, a większość twierdzi, że nie potrafi osiągnąć orgazmu bez stymulacji łechtaczki. W świecie, w którym kobieta jest seksualizowana do granic możliwości - tzw. “szczucie cycem” to praktyka codzienna, a w którym jednocześnie orgazm i satysfakcja z życia seksualnego jest wciąż wstydliwa. Te same kobiety, które wyginają się na billboardach na reklamach nowych zupek chińskich odziane w kuse szorty i staniki wciąż pytają, czy przesyłka ze sklepu dla dorosłych przyjdzie dyskretnie opakowana, bo jest to temat tabu.

Jest coraz lepiej, bo nawet w sieciach drogeryjnych od kilku lat w stałym asortymencie pojawiają się wibratory Dureksa czy nakładki wibracyjne. Czyli jakiś popyt jest, jest też coraz większa akceptacja.

Jednak szukając opinii o interesującym mnie gadżecie wciąż trafiam albo na materiały reklamowe, albo ewentualnie na blogi pisane przez anonimowych, przyjmujących ksywki niczym z filmów pornograficznych z lat 70 osobników, o których wiarygodności nic nie wiem.

A potem czytam newsy obiegające świat o wibratorze stworzonym z inspiracji pewną wdową. Wibratorze, w środku którego można umieścić prochy zmarłej osoby. I przestaję dziwić się, że traktujemy tę branżę z przymrużeniem oka.