wtorek, 12 maja 2015

Tej branży w tech nie traktuje się poważnie. A szkoda

O tym się za bardzo nie pisze na blogach technologicznych, a jeśli już to w lekkiej, żartobliwej formie ciekawostki. Bo przecież w męskim świecie nowoczesne seks zabawki budzą raczej podniesienie brwi, chociaż i to się już na szczęście zmienia. I dobrze, bo to rynek, który nie dość, że wprowadza innowacje czasem na ogromną skalę, to jest mocno przez media niedoceniany.
Ostatnio chciałam znaleźć opinie o pewnej zabawce. Jest o tyle ciekawa, że w 2008 roku odmieniła krajobraz wibratorów, w 2009 dodano ją do giftbagów na gali Oscarów, a w zeszłym roku zyskała połączenie ze smartfonem przez Bluetooth i możliwość zdalnej kontroli przez aplikację. Mówię o We-Vibe, wibratorze dla par. W sieci niemal nie mogę znaleźć rzetelnych recenzji i opinii, to, co się wyświetla to albo materiały reklamowe albo anonimowe wpisy, co do prawdziwości których mam sporo wątpliwości.



Tak to niestety jest z tym rynkiem. Chociaż kupujemy seks akcesoria i światowy rynek wart jest - zależnie od analiz, bo niestety nawet te są często trywializowane - od 16 nawet do 65 miliardów dolarów rocznie, to ciężko nam o tym mówić głośno, pod swoim imieniem i nazwiskiem. Temat traktowany jest jak tabu, choć nawet w Polsce rynek się rozwija i wart jest kilkanaście milionów złotych. Szacunkowo. Bo dokładnych danych brak.


Jak traktujemy nowinki technologiczne w seks gadżetach niech świadczy te kilka cytatów z jednego tekstu o wibratorze połączonym ze stymulatorem, kontrolowanym za pomocą aplikacji mobilnej. Autor wygina się jak może by unikać słowa “łechtaczka”, “pochwa” czy “punkt g”.

Pojęcie cyber seksu jest już znane od ponad dekady, kiedy to kamerki internetowe ułatwiły komunikację. Wcześniej przez telefon, a obecnie po prostu przez sieć. Taka bezkontaktowa forma „baraszkowania” na odległość. (...)G.vibe jest kolejną propozycją, gdzie rozwiązań jest wciąż niewiele. To nisza, ale pewnie niedługo… Sprzęcik przeznaczony dla kobiet. To nic innego jak wibrujący moduł do umieszczenia tam gdzie trzeba. (...)Na koniec kilka danych technicznych: kształt jaki jest każdy widzi ;) – myślę, że nie muszę tutaj pisać co i jak.“

Autor uwielbia zdrabniać, baraszkowanie, sprzęcik. No i umieszcza się go tam, gdzie trzeba. W nosie? W uchu? Co i jak każdy widzi, chociaż tak naprawdę dla każdego mniej obytego z zabawkami erotycznymi czy nawet z anatomią (a takich osób jest przerażająco dużo) nic nie jest wcale oczywiste. I po co ta emotikonka? Wiadomo - coś związane z seksem, trzeba pożartować!

My tu wciąż żartobliwie i z lekkim wstydem, tymczasem gadżety erotyczne wkroczyły w XXI wiek i to dosyć mocno. Na rynku dostępne jest coraz więcej rozwiązań wykorzystujących komunikację ze smartfonami - dzięki temu można kontrolować naładowanie baterii, tryby i moc wibracji, ale także sterować wibratorami czy stymulatorami zdalnie, samemu lub przez partnera.

We-Vibe, OhMiBod, Vibease, G.Vibe i dziesiątki innych gadżetów, takich jak kulki gejszy, potrafią porozumiewać się z aplikacjami na smartfonie i być kontrolowane zdalnie. Niektóre reagują na dźwięki i do nich dostosowują wibracje, inne dają możliwość układania “playlist”, niektóre połączone są z dodatkowymi funkcjami czatu czy erotycznych audiobooków, które dostarczają dodatkowych wrażeń.


Większość wykonana jest z wysokiej jakości medycznego silikonu, niektóre dla zapewnienia wygody i bezpieczeństwa mają na dodatek wygodne, bezproblemowe ładowanie magnetyczne w stacjach dokujących.

Branża gadżetów erotycznych stawia też na innowacje - pojawiają się całkiem nowe zabawki, takie jak pulsatory, czy nowe rodzaje anatomicznie dopasowanych stymulatorów łechtaczek do używania w parach, jak Eva. Crowdfunding wydaje się być kluczowy dla branży.

Od Vibease, przez OhMiBod po Evę właśnie - Kickstarter czy Indiegogo okazały się miejscem, w którym firmy chcące produkować seks gadżety zbierają pierwszy “feedback” i pieniądze potrzebne na rozkręcenie biznesu. Mnóstwo ze zbiórek jest udana, osiąga nawet kilkaset procent zakładanego celu. A to oznacza tylko jedno - chcemy takich gadżetów. Chcemy nowości, które służą osiąganiu fizycznej przyjemności, jesteśmy coraz bardziej otwarci na próbowanie zabaw solo czy w parze, a sam rynek potrzebuje powiewu świeżości.


Dlatego nie do końca rozumiem opór przed uznaniem gadżetów erotycznych za równe innym gadżetom urządzenia. Tym bardziej, że można spierać się o realną przydatność takich wibratorów a na przykład inteligentnych zegarków. Żyjemy w świecie, w którym kilkadziesiąt procent kobiet nie doświadcza prawie żadnej fizycznej przyjemności z seksu, a większość twierdzi, że nie potrafi osiągnąć orgazmu bez stymulacji łechtaczki. W świecie, w którym kobieta jest seksualizowana do granic możliwości - tzw. “szczucie cycem” to praktyka codzienna, a w którym jednocześnie orgazm i satysfakcja z życia seksualnego jest wciąż wstydliwa. Te same kobiety, które wyginają się na billboardach na reklamach nowych zupek chińskich odziane w kuse szorty i staniki wciąż pytają, czy przesyłka ze sklepu dla dorosłych przyjdzie dyskretnie opakowana, bo jest to temat tabu.

Jest coraz lepiej, bo nawet w sieciach drogeryjnych od kilku lat w stałym asortymencie pojawiają się wibratory Dureksa czy nakładki wibracyjne. Czyli jakiś popyt jest, jest też coraz większa akceptacja.

Jednak szukając opinii o interesującym mnie gadżecie wciąż trafiam albo na materiały reklamowe, albo ewentualnie na blogi pisane przez anonimowych, przyjmujących ksywki niczym z filmów pornograficznych z lat 70 osobników, o których wiarygodności nic nie wiem.

A potem czytam newsy obiegające świat o wibratorze stworzonym z inspiracji pewną wdową. Wibratorze, w środku którego można umieścić prochy zmarłej osoby. I przestaję dziwić się, że traktujemy tę branżę z przymrużeniem oka.