8 marca 2010 roku zapamiętam chyba do końca życia. Chociaż moja pamięć jest bardzo słaba i nie potrafię przywołać wielu innych momentów, często tych bardzo ważnych, 8 marca w mojej głowie jest wciąż ostry jak brzytwa. 8 marca 2010 roku zmarł mój tata. Dopiero 5 lat później zdaję sobie sprawę, że śmierć jest dla pozostawionych okazją do bycia egoistycznym. Ba, wymaga wręcz myślenia o sobie, bo przecież ci, którzy odeszli nie istnieją już nigdzie prócz pamięci pozostawionych.
Kilka razy próbowałam. Nieśmiało wspominałam o moim tacie, o śmierci, ale przeważnie tylko o nim - o tym, jaki był za życia, że mi go brakuje. Ten dzień, 8 marca, pozostawał zawsze dla nie. Poczucie winy, nawet jeśli irracjonalne, napędza się śmiercią bliskich, bo wtedy człowiek jest najwrażliwszy i odsłonięty.
Moje poczucie winy mówi mi, że nie było mnie przy tacie, gdy umierał. Nie dość, że w pracy nie odbierałam telefonu gdy dostał wylewu i przyjechałam z Wrocławia dopiero na koniec dnia, to po tygodniu odwiedzin w szpitalu, odwiedzin człowieka, który w śpiączce nie przypominał mojego taty, po tygodniu strachu, ciszy i cichej nadziei że kolejne operacje, kolejne szpitale pomogą dałam namówić się mamie na powrót do miasta, do pracy. Wróć do pracy i znajomych, nic tu po tobie, wróć do życia, tak mi mówiła. W końcu jej się udało.
Dzień później wybrałam się po pracy ze znajomą i przyjacielem do knajpy. Dzień kobiet, odciągali moje myśli, próbowali. Pożegnanie i telefon. W słuchawce moja babcia. “Już nie cierpi, już koniec”. Pamiętam, że po sekundzie milczenia padłam na kolana w przejściu podziemnych, wśród tłumu ludzi, jakby ktoś uderzył mnie w brzuch. Chyba zawyłam. Pamiętam każdy szczegół tego, co stało się później. Telefony, noc spędzona na kanapie u przyjaciela, ta niezręczność i “przykro mi”, wyczerpanie płaczem, milion myśli i strach. Niesamowity strach, co będzie później. Świadomość, że jeszcze tego nie czuję, ale to przyjdzie, tęsknota nie do opisania, zmiany w całym życiu. Nagłe usunięcie gruntu spod nóg, upadek złudzenia, że tato jest zawsze, że będzie jeszcze przynajmniej przez jakieś 20 lat.
Pamiętam przygotowania do pogrzebu, sam pogrzeb. Pierwszy raz ja jako ta silna, która musi wspierać mamę, ogarniać. I pragnienie, by był ktoś bliski tylko dla mnie. Pragnienie seksu, chyba by tylko oderwać myśli. Ulgę, że przyjechał przyjaciel. Dla mnie. On rozumiał. Sam przeszedł to dwa lata wcześniej. Rozumiał. Zimno. Mnóstwo, mnóstwo ludzi. Smutek, bo ci ludzie z różnych stron kraju i świata tylko świadczyli, że mój tato był dobrym, kochanym człowiekiem, który odszedł za wcześnie.
Pamiętam poczucie winy. Jedno, że moje myśli są takie samolubne, że przecież zmarł mój tato a ja myślę tylko o sobie. Jak mi go będzie brakować, że ci ludzie składający kondolencje powinni zniknąć i zostawić mnie w spokoju bo i tak nie wiedzą, że jak jak ja poradzę sobie bez taty. Nikt mi wtedy nie powiedział, że trzeba być samolubnym, że to konieczne by wrócić do jako takiej normalności.
Drugie poczucie winy dopiero kiełkowało. Nie było mnie przy nim w ostatnich chwilach. Gdy mój tata umierał z tymi cholernymi rurkami, ja pewnie w tym momencie siedziałam ze znajomymi przy kolacji i piwie. To poczucie winy prześladuje mnie do dziś.
I nie wiem, czy to kumulacja win i mojego introwertyzmu czy jeszcze czegoś innego, ale od tamtego czasu, mimo ogromnej chęci, nigdy nie wyrzuciłam tego z siebie. Wróciłam do pracy i nie reagowałam na wszystkie “przykro mi”, zerwałam wiele kontaktów, chociaż bolało nowo poznanym osobom nie wspominałam o świeżej ranie. Traktowałam to jak sekret, do którego dopuszczam nielicznych i i tak potem uciekam. Raz jeden rozkleiłam się przy przyjacielu-współlokatorze, pijana, i to było takie dobre - oczyszczające przytulenie. Obiecałam sobie, że nigdy więcej. Nie mam prawa.
5 lat zajęło mi zrozumienie, że po śmierci bliskiej osoby nie pozostaje nam nic innego, jak być samolubnym. Bliskiego już nie ma - nie obchodzi go doczesność. Nie obchodzi go jak tęsknimy.
Jedyne co zostaje to pamięć o nim i bolesny brak. Ale tym razem to my zostaliśmy - my musimy
iść dalej. Bez bufora, bez wyrzucenia na zewnątrz bólu i wściekłości, bez pozwolenia sobie na chwilę głośnego cierpienia, które może i narzuci się innym ale co z tego, będziemy cierpieć skrycie. Dłużej.
Kiedyś i ja odejdę. Być może zostawię kogoś bliskiego. Chcę, by ten ktoś był wtedy samolubny do granic możliwości. Wściekał się na mnie, płakał, otworzył się przed kimś. Dzięki temu ze stanu bolesnego opętania szybciej przejdzie do nieustannego, ale już nie tak dominującego stanu tęsknoty. Chcę, żeby opowiedział komuś jak się czuł, co robił i jak zareagował. O sobie. O tym, jak bardzo brakuje. To pomaga.
Chcę, żebyśmy pozbyli się poczucia winy i potrafili o śmierci mówić szczerze i głośno. Żeby nie była tabu i konwenansem. Bo w głowie pojawia się wtedy tak dużo, tak dużo potem wraca i podświadomie definiuje w którą stronę i jak idziemy dalej, że im szybciej i głośniej nauczymy się o tym mówić i pozbędziemy się najważniejszych rzeczy, tym lepiej dla przyszłości.
I żebyśmy wiedzieli, że taka samolubność nie oznacza, że nie kochaliśmy. Czasem po prostu nie da się już nic więcej zrobić. Czasem pozostaje tylko otworzyć się i być przez chwilę wrażliwym. Myśleć tylko o sobie.