Scena 1
W jakimś żółtym dresie na tym zimnie, uśmiechnięta przeprasza i pyta czy nie przeszkadza w czymś ważnym. Floody na Twitterze nie są ważne, uśmiecham się do niej. Mówi, że jest bezdomniaczką - że jest ich kilku takich bezdomniaków. Nie. Nie jest nietrzeźwa, wręcz odwrotnie - bardziej trzeźwej i sensownie do mnie mówiącej osoby nie spotkałam od co najmniej kilku, jak nie kilkunastu godzin.
Gdy mówi, zaczynam zastanawiać się czy wstawać i iść kupić jej coś do jedzenia i dostrzegam, że z torby którą trzyma pod ramieniem wystaje głowa. Żywa.
Pytam. Głaszczę czarną głowę z mądrymi ślepkami, która okazuje się głową ośmiotygodniowej suni.
Słyszę, że razem z bezdomniakami znaleźli ją niecałe dwa tygodnie temu w śmietniku. Zawiniętą w jakiś worek, wyrzuconą jak śmieć. Pojechałaby na wysypisko.
Zawsze to na mnie działa. Rozmawiamy, rozmawiamy o psach, bezdomniaczka mówi, że zebrali w zeszłym tygodniu na weterynarza - 80 zł za szczepienia dla małej, drogo no ale trzeba przecież.
Pytam, jak sobie radzą. Mówi, że zajęli jakiś pustostan, mają nawet jakiś piec i naprawdę nie jest źle. I że ludzie bywają dobrzy - na to odchyla torbę w której śpi sunia i pokazuje, że piesek ubrany jest w.. kurteczkę. Słyszę, że jakaś pani dała specjalnie dla niej.
Jakoś widzę w jej oczach, że sunia będzie szczęśliwym psem bezdomniaków. I że chyba nie ma co się martwić. Kończymy podejściem do spożywczaka. Jakaś taka podbudowana jestem. Dawno nie spotkałam tak trzeźwej umysłowo osoby, może dlatego że wszyscy trzeźwo myślący wypadają z obiegu? Ona znowu przeprasza, jeśli przeszkodziła. Uśmiecha się uśmiechem najmocniej po ziemi stąpającego człowieka ever. Wiem, że wie kiedy uciekać ale wciąż wierzy w ludzi i przez chwilę chcę być jak ona, nawet jeśli to znaczy zostanie bezdomniakiem.
Scena 2
Nocny autobus zatrzymuje się w międzymieście. Budzę się, patrzę na wchodzących ludzi. Nagle pojawia się on - w głowie od razu pojawia mi się "dziad borowy". Z brodą, brudny, kurczowo trzymający się reklamówki, jakby ta miała mu zaraz uciec.
Oh shit. Siada niedaleko. Ten smród, ten najgorszy smród jaki w życiu czułam dociera dopiero po chwili. Mija kilka sekund, a ja już przeprowadziłam bogaty dialog sama ze sobą, w mojej głowie. Nie. Niefajnie, niefajnie dyskryminować, facet śmierdzi czym, czego jeszcze u bezdomnych nie czułam, rozumiem że bezdomny ale inni potrafią utrzymać smród jako tako na wodzy. Nie.
Po 3 sekundach już zbieram swoje graty i chcę uciekać, nie patrzę, chcę wymiotować i już czuję jak mój wcześniejszy wybryk kulinarny popity piwem, piwem które wietrzeje ze mnie właśnie teraz, jak ten wybryk podchodzi mi do gardła.
Nie patrzę. I już gdy się podnoszę podchodzi pan z obsługi. Staje obok, widzę w jego niemiłej twarzy szybki kaprys obrzydzenia, ułamek sekundy ale go widzę. Mówi twardo - człowieku, wyjdź. Człowiek nic. Pan z obsługi ma kolejny moment wahania - wiem, że teraz przez głowę przemknęła mu wizja wyciągania dziada bojowego siłą, dotykania go.
Zakrywam swój nos, czuję jakieś upokorzenie, nie mam pojęcia dlaczego. "Wyjdź stąd". Człowiek odpowiada coś szybko, dziwnym głosem jak wstydliwy uczniak złapany na gapieniu się na świerszczyki, że czeka na brata. "Wyjdź".
Zrobiłam źle. Zerknęłam, nie wytrzymałam. Dziad jedną dłonią trzyma się torby, drugą rytmicznie grzebie sobie w sztywnych od brudu spodniach.
Teraz mam ochotę krzyczeć.
Jestem winna popatrzenia.
Dziad wychodzi ale smród i obrzydzenie zostaje. Mam wrażenie, że wszystko zrobiło się lepke i ohydne. Nigdy więcej nie chcę już myśleć o seksie! To ohydne! Pal licho moje postanowienie wstrzymania się na jakiś czas, NIGDY WIĘCEJ.
Widzę przez okno, jak dziad borowy stoi i zagląda do śmietnika dalej grzebiąc w spodniach. Uciekam wzrokiem. Przecież to zbyt ohydne.
Mimo, że wiem, że to człowiek potrzebujący pomocy i leczenia. Zapomniany przez wszystkich. Jestem pierdoloną hipokrytką I wstyd mi za siebie.
Wciąż chce mi się wymiotować, czuję ścisk w gardle.
Na miejsce w którym siedział dziad borowy nagle siada jakaś parka. Za późno. Poza tym tak czy siak.