O 6 rano na ulicach centrum pełno jest żebraków, żuli i innych miejskich nurków. Proszą o pieniądze, papierosa, niektórzy bełkoczą tak, że ciężko ich zrozumieć. Tu gdzieś leży przykryty brudną kurtką pan, pewnie odsypia ciężką noc, i dziwnie wygląda w otoczeniu zadbanych budynków pnących się w górę, spadających w dół ulicami, ładnych, przyjemnych dla oka, w stonowanej kolorystyce.
Bo w ogóle tu jest ładnie. Niby trochę europejsko, nie tak pretensjonalnie jak w Nowym Jorku, nie tak nieprzyjaźnie dla pieszych jak w Vegas, tylko tak... po naszemu. Chociaż trochę przestronniej, ulice szersze, bardziej ametykańskie. Ten charakterystyczny szlif amerykańskości widać na każdej uliczce, w każdej knajpce, która stylizowana na lata 60. jest tu idealnie na miejscu, nie gryzie się tak z otoczeniem jak podobne knajpki w Polsce.
Jestem tu chwilę, przeszłam się dookoła, wspięłam w strome ulice, tak strome, że ma się wrażenie, że te samochody zaraz zaczną zjeżdżać bezwładnie jak zabaweczki, w dół, potem skotłują się na dole w wielkim, plastikowym karambolu.
Ładnie tu jest, i idąc mam wrażenie, że mogłabym zostać tu tym żulem, który szedł za mną trzy przecznice. Pytałabym przechodniów, każdego kto wygląda na przyjezdnego, czy ma jakieś drobne, a gdy udawaliby że mnie nie widzą lub odpowiadali, że nie, to podążałabym bym za nimi, bełkocząc coś w sobie tylko zrozumiałym, żulerskim języku.
Jestem tu chwilę, a wydaje mi się, że żule mają tu lepiej, niż my gdziekolwiek.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz