Ten rok jest tak dziwny, że szczerze mówiąc nie mam za bardzo czasu na odkrywanie wielu nowości muzycznych i ze wstydem przyznaję, że umyka mi bardzo, bardzo dużo. Jednak dzięki mediom społecznościowym i całkiem sensownemu przepływowi informacji udaje mi się wyłapać gdzieś rzeczy, które przemknęły niezauważenie.
Kto mnie zna wie też, że nie przepadam za śpiewającymi kobietami. W ogóle za kobietami, ale za tymi śpiewającymi i dodatkowo lirycznymi do bólu tym bardziej. Najczęściej są nie do odróżnienia, wszystkie przesłodkie, wszystkie zdolne, rozmemłane, cierpiące i w ogóle nudy (nie biorę pod uwagę Lady Gag czy innych Rihann, bo to nie moja bajka). Pewnie też dlatego nie zwróciłam uwagi na Birdy - i szczerze to nawet nie wiem, kto to do cholery jest.
Ale się dowiem. Ktoś, kto coveruje Bon Ivera, tego genialnego Bon Ivera, i to coveruje w taki sposób zasługuje na uwagę.
Bon Iver jest bardzo subtelny i intymny. Peterowi Gabrielowi nie udało się zaaranżować utworu Bon Ivera dobrze (zaryzykuję, że Gabriel poległ na nim). Tym bardziej dziwi, gdy jakaś młoda (przynajmniej tak wygląda) dziewczyna zrobi to dobrze, na dodatek odzierając "Skinny Love" z folkowości i delikatności na rzecz pianina i dosyć mocnego głosu.
Na dobry cover Bon Ivera czekałam od dwóch lat. W końcu znalazłam.
Wgłębię się w to, kim jest owa Birdy, ale mam przeczucie, że nie znajdę więcej tak ciekawych rzeczy - doświadczenie uczy, że takie wykonawczynie są bardzo nierówne. Mimo wszystko "Skinny Love" w jej wykonaniu jak najbardziej warte uwagi pod warunkiem, że zna się oryginał.