Kocham muzykę i nie wyobrażam sobie bez niej życia, jak pewnie wielu ludzi. Mam też dużą potrzebę dzielenia się swoimi ulubionymi wykonawcami, utworami, więc postanowiłam stworzyć ranking albumów kóre w obecnym momencie są dla mnie ważne (obecnym, bo jak wszystko w życiu to się zmienia). Od razu ostrzegam - nie będzie tu klasyków ani niczego podobnego, bo ewka ma specyficzny i bardzo subiektywny gust, co bardzo przekłada się na muzykę. Gust nie znający słów "klasyk światowy". Klasyki światowe szanuję, co nie znaczy że chcę o nich pisać i słuchać w wolnych
10. Jet - Get Born. Znacie tych australijczyków? Jeśli nie, to poznajcie. Ich ostatnie albumy nie wnoszą nic nowego, i, co tu dużo mówić, są kiepskie, ale Get Born jest świetny. Z flagowym, energetycznym "Are You Gonna Be My Girl" podbili swojego czasu kawałek świata. Najbardziej w tym albumie podoba mi się niezależność. W czasach, gdy wszystko już zostało stworzone a wykonawcy prześcigają się ze zżynaniem od siebie Jet zrobił coś innego. Oni po prostu grają tak, jak lubią. Dobra, rockowa muzyka, która gdy trzeba da kopa, a potem wyciszy dobrą balladą. Nic nowego, ale ten świeży i czysty umysł czuć w całej płycie. Po prostu. Akcent osobisty - Get Born kojarzy mi się też z moją pierwszą, wielką i niespełnioną miłością, po latach już mniej, ale sentyment pozostał.
9. Amy Winehouse - Back To Black Deluxe Edition. Amy jaka jest, pewnie każdy wie. Przedwcześnie wypalona, zaćpana, im więcej problemów w jej życiu, tym większy, dziwny kok na głowie. Ale nie o to chodzi. Amy dopóki nie przegięła miała "to coś", czym zachwyciła świat. Niejedna osoba łapała się na tym, że słysząc ją pierwszy raz myślała, że to jakaś niezła wokalistka z lat 50. A psikus, bazinga, jakby powiedział Sheldon Cooper. Back To Black jest kwintesencją dobrej muzyki. Po prostu. Podstawowy album pełen nośnych kawałków (kto nie zna Rehab czy You Know I'm No Good?), a bonusy to już czysta poezja. Świetne, brudne i grubo ciosane wykonanie Monkey Man, Cupid czy w końcu cover jednego z moich ulubionych utworów - "Valerie" The Zutons. Fakt, z Markiem Ronsonem "Valerie" zabrzmiała jeszcze lepiej, nawet od oryginału. Back To Black i wielkiego głosu Amy słucha się z przyjemnością, jeszcze przyjemniej do niego wraca. Aż żal, że Amy stoczyła się trochę za nisko, by dalej nagrywać, a jej miejsce próbowały zająć wokalistki takie, jak Duffy. Nie odmaiwam ten blond piękności nic, ale do Amy jej daleko - nie ma tego zmysłu, tego czegoś, co sprawiło, że pani Winehouse podbiła i zelektryzowała świat.
8. Beirut - The Flying Club Cup. Beirut to Beirut, kto nie zna znaczy, że nie lubi folku albo sama nie wiem, żyje na innej planecie? Zach Condon, lider i wokalista, świetny, młody muzyk (polecam nagrania z jego ulicznej gry - ze starego śmietnika robi niesamowity instrument). Wiem, ze przytłoczyła go nagle sława jaka zdobył Beirut, dlatego na przykład nie przyjechał onegdaj na Openera. Nieważne. The Flying Club Cup to cudowna mieszanka przeróżnych klimatów z bardzo ciekawym głosem Condona, pełnym emocji. Przynoszą do wyobraźni stare zdjęcia, obrazy rodem z początku ubiegłego wieku, historie, które opowiadały babcie. Każdy dźwięk niesie ze soba ładunek, bardzo mocny. Tak powinno tworzyc się muzykę - przemyślanie i z emocjami, z przyjemnością i po to, by spróbowac sobie ulżyć.
7. Bon Iver - For Emma, Forever Ago. Zazwyczaj nie przepadam za panami grającymi na gitarze i śpiewającymi pod nosem prawie babskim głosem. Ale za tym panem przepadam. Mam wrażenie, że czego on się nie tknie, przemienia w piękną balladę. Nie wiem o nim dużo, za to wiem, że jest wspaniałym muzykiem, ktory popełnia piękne, wyciszające i smutne w sumie utwory. Wiem też, że gdy po ciężkim dniu chcę się wyciszyć wystarczy Bon Iver i jest lepiej.
6. John Butler Trio - Grand National. Nie znam się na funku. Nie wiem nawet tez, gdzie znalazlam Johna Butlera i jego kompanów. Ale Grand National nie żałuję. Czasem jest tak, że utwór wchodzi głęboko w głowę już po pierwszym przesłuchaniu. Tak jest z calym tym albumem. Dźwięki sa dobre, świetnie ułożone, a całość czerpie z wielu nurtów, dodam - dobrze czerpie. Ostrzejsze, rockowe "Devil Running" czy zmysłowe i przywodzące na myśl intymość i zmysłowe pragnienia "Groovin' Slowly" do kompletnie funkowego "Daniella". Każdy utwór to perełka, dodając do nich naturalny, niezmanierowany głos Butlera całość wypada świetnie dla zwykłego, nieobeznanego przesadnie słuchacza. Naprawdę. (nowszy album tria, "April uprising" na początku nie przypadł mi do gustu, ostatnio coraz częściej wsłuchuję się w niego i przekonuję, ale jeszcze nie czas, by napisać o nim wiele. Faktem jest, że to już wyższa szkoła jazdy i nie tak przystępna dla każdego. Wyższa i nawet bardziej emocjonalna).
5. Drivealone - Thirty Hearts Attacks A Day. Perełka. Perełka dlatego, że to polskie. Polskie, a na poziomie rozwalającym mózg. Za pseudonimem Drivealone kryje się Piotr Maciejewski, na codzień gitarzysta w indie rozkowym zespole Muchy. Tak sobie pomyślałam, że widocznie Muchy nie brzęczały odpowiednio, skoro popelnił tak genialny album, całkowicie inny od Much. Całość po angielsku (w tym wypadku doskonale rozumiem wykonawcę, po polsku to by nie brzmiało). Nie wiem, jak opisać album. Nawet mi brakuje czasem słów. Delikatna, przemyślana, na granicy obłędu, w dobrym smaku i z samego środka. Kurczę, takie albumy nie zdarzają się często, zwłaszcza u nas. Zazwyczaj jak ktoś już nagrywa coś poza mainstreamem radiowym, i, co ważne, alternatywnym, to jest to prawie zawsze pretensjonalne do granic możliwości. "Thirty Hearts Attacks A Day" nie jest. Bogactwo dźwięków, intymnych, nieprzesadzonych, ciekawe i zastanawiające teksty... Calość pozwala wkroczyć wgłąb, niesamowite. Nie wiem, czy da się jeszcze dzieś dostać ten album, ale jeśli tak, to trzeba go przesłuchać. Przesłuchać i powiedzieć sobie samemu, że u nas też można robić genialną, intymną muzykę.
4. TV on The Radio - Dear Science. Nowojorska scena muzyczna, wykonawcy, którzy pracowali z wielkimi i nagrywali trochę niszowe albumy tą płyta pokazali, że potrafią. Nie jest to prosta muzyka, zdecydowanie. Panowie bardzo fajnie używają elektroniki i nie jest ona celem, a środkiem. Dodając do tego specyficzny, jakby od niechcenia i odrobinę chropowaty wokal efekt jest bardzo ciekawy.Uwielbiam, gdy wykonawcy bawią się dźwiękami i kiedy słychać, że sprawia im to przyjemność. To oznacza, że są dobrzy. Że znają sie na tym, co robią. Jeszcze raz - "Dear Science" to nie album "od pierwszego przesłuchania". Powiedzmy od czwartego czy piątego. Dobry.
3. We Are Scientists - With Love And Squalor/ Brain Thrust Mastery. A to dwa albumy. Dlatego, ze jak poznałam WAS to od razu dwoma i nie potrafię ich rozdzielić. No nie potrafię, chociaż są między nimi różnice. We Are Scientist to dwoch panów, którzy mieli nawet program w MTV (kojarzy ktoś Steve Wants His Money?). Duet grający gitarową muzykę, ale inną trochę niż reszta. Gitarami na pierwszym planie potrafią czasem nawiązać do klasyków, a głos Keith'a Murray'a czyni niesamowite rzeczy (ciekawe, czy tylko ja uwielbiam sposób, w jaki śpiewa "propably") i ma przyjemną, głęboką barwę. Panowie też się bawią, i to nieźle. Bardzo lubię jedno nagranie z koncertu, gdy Keith'woi dzwoni nagle telefon (Nokia Tune, a jak), muzyka milknie, Keith rzuca kilka żartów, a potem ni stąd, ni z owąd rozlega się muzyka idealnie od przerwanego momentu. Genialny smaczek pokazujący, że wykonawcy mają do siebie i do tego, co robią duży dystans. Wracam często i gęsto do tych naukowców.
2. Sufjan Stevens - Illinois/Come On! Feel The Illnoise!. Sufjan powoli staje się legendą dobrej muzyki. Z ogromnymi umiejętnościami jest wręcz człowiekiem orkiestrą. Fakt, że sprawdza się nie tylko w pięknych, nawet orkiestrowych utworach, ale i w pogiętych elektronicznych rytmach jest wspaniały. "Illinois" to jednak epickie, folkowo-orkiestrowo-liryczne dzieło. Dzieło przez duże "D". Niech nie odstraszą Was może trochę dziwnie wyglądające tytuły utworów typu "COME ON! FEEL THE ILLINOISE! Part I: The World's Columbian Exposition Part II: Carl Sandburg Visits Me in a Dream", "Concerning the UFO Sighting Near Highland, Illinois" czy "They Are Night Zombies!! They Are Neighbors!! They Have Come Back from the Dead!! Ahhhh!" To naprawdę nic strasznego. To piękne utwory, z duszą, jak to się mówi. Z duszą, pięknym głosem i zamysłem. Sufjan znany jest z niesamowitych koncertów, mam nadzieję, że będzie mi dane zobaczyć go na żywo (mówi się, że Rojek chce go sciągnąć na Off Festival, z czego nie jestem zadowolona, bo Sufjan kompletnie nie nadaje się na takie cyrki z line-upem, odmierzaniem czasu co do minuty itp. On musi mieć salę, czas, co najmniem 1.5-2 godziny, spokój i publiczność skupioną na nim. Tak mi sie wydaje, przynajmniej ja chciałabym zobaczyć go w ten sposób). "Chicago" to do dziś jedno z najlepszych nagrań, jakie słyszałam, a "Illinois" buńczycznie i samozwańczo ogłaszam płytą dekady, albumem pierwszego dziecięciolecia nowego millenium. Co mi tam. Należy mu się.
1. Noah and the Whale - First Days of Spring. Noah and the Whale może być kojarzone z pozytywnymi i trochę chaotycznymi dźwiękami z płyty "Peaceful, the World Lays Me Down", ale to dupa, że się tak ładnie wyrażę. Prawda jest taka, że tamten album został nagrany pod przymusem wytwórni i producentów. Na szczęście członkom zespołu udało się uwolnić od tej krwiożerczej bestii i zrobili sami, co chcieli. A okazało się, że chcieli całkowicie czegoś innego. Chcieli takiego swoje koncept-albumu. Albumu opowiadającego, jakże naiwnie, o miłości, cierpieniu, uczuciach targających człowiekiem w życiu. Ale wyszło im całkowicie nienaiwnie. Wyszło... Znów brak mi słów. Wyszło intymnie. Wyszło tak, że słuchając odpływa się w inny świat, momentami czując ból, potem nadzieję, potem smutek, potem radość... Czuć wszystko. Ja naprawdę nie jestem fanką orkiestr itp., ale tutaj w niektórych utworach pięknie dopełniają całości. Poza tym skrzypki, gitara, liryka, wzsystko, dosłownie wszystko sprawia, że człowiek zamyka oczy i słucha, przywołując obrazy pod powieki. Emocje idealnie postopniowane, słowa dobrane, dźwięki skomponowane. Wiem, że "First Days of Spring" jeszcze długo będzie u mnie gościć, i ze nie raz wrócę do tego albumu. Po wsłuchaniu się w album polecam potem obejrzenie krótkich filmów, które panowie z zespołu nagrali do każego utworu (nie nazwę tego teledyskami, bo teledyski to nie są). Wszystkie utrzymane w jednym, prostym i przyjemnym tonie, z normalnymi ludźmi, z motywem obrazują świetnie muzykę. Stają się idealnym dopełnieniem do reszty. Kocham. Ten. Album. Kocham.
Tak patrzę na tę listę i wiem, ze za miesiąc pewnie wyglądałaby trochę inaczej, ale to naturalne. Dziwi mnie tez, że połowa z tych płyt to płyty całkowicie spokojne, intymne a nie żywe szaleństwa. Cóż, człowiek zawsze dowiaduje się czegoś o sobie. Wiem, że te albumy to nie są świeże nowosci, ale z nowościami to różnie bywa. Przychodzą, zostają na tydzień, może czasem miesiąc a potem odchodzą. A ja chciałam opisać te niesamowite przypadki, gdy płyta zostaje długo, gdy po kilku, kilkunastu miesiącach czy nawet po kilku latach cały czas się do niej wraca, i cały czas ona przemiawia. To jest dla mnie wyznacznikiem dobrych albumów. To, że zostają, że zmieniając sprzęt, odtwarzacze chce się je cały czas mieć przy sobie. A z tymi powyższymi właśnie tak mam. I wiem, ze moje opisy są bardzo subiektywne i uczuciowe, ale tak właśnie odbieram w większości muzykę. Uczuciami przede wszystkim, uczuciami przed umysłem.