Dlaczego ci, którzy krzyczą najgłośniej o wolności sukcesywnie pozbawiają i odmawiają wolności innym?
Połączę kilka tematów, które są mi bliskie - mniej i bardziej, ale jednak bliskie. Jestem człowiekiem, który posiada zdolność współodczuwania czyli empatii. Potrafię postawić się na czymś miejscu. Empatia to coś, co zanika na rzecz brutalnej maksymy “każdy sobie”.
Ludwik Dorn, kiedyś czołowa postać w pisowskim cyrku rządowym, dziś startuje do sejmu z list PO. Pan ów twierdzi, że osoby homoseksualne nie mogą być rodziną i że rodzina to para płci przeciwnej, nawet jeśli się nie kocha. A jeśli ci się nie podoba katolickie podejście, jeśli jesteś niewierzący, to wypierdalaj, Schengen mamy, droga wolna. Kreatura ta powiedziała to nieco delikatniej, ale przekaz jest właśnie taki - mocny i jasny.
Na Frondzie pojawiło się wyznanie dziewiętnastolatka, który twierdzi, że Jezus wyleczył go z homoseksualizmu, a diabeł nie lubi święconych przedmiotów.
Trybunał Konstytucyjny twierdzi, że ograniczenia klauzuli sumienia są niekonstytucyjne. Wynika z tego, że lekarz może odmówić pomocy w przypadkach gdy życie nie jest bezpośrednio zagrożone, bo tak mówi mu religia czy poglądy.
W telewizji widziałam ostatnio niejaką Kaję Godek. Postać ta walczy z aborcjami, choć legalne aborcje w Polsce to raczej rzadkość, jak lwica broni kościoła katolickiego i religii w szkołach i ma uśmiech osoby, która lubi robić na złość. Taki z zaciśniętymi wargami.
Z każdej strony słyszę o jakiejś magicznej homopropagandzie, która ma zmieniać heteroseksualnych ludzi w gejów. Po analizie tematu wychodzi mi, że homopropaganda to po prostu nie bycie stuprocentowym heteroseksualnym osobnikiem. To podobno zagraża rodzinie.
Prezydent Andrzej Duda zawetował ustawę, która ułatwiłaby osobom transseksualnym zmianę płci. Przecież ludzie ci nie nacierpieli się jeszcze wystarczająco, maleńki Jezusek karmi się cierpieniem i gorzkimi żalami, trzeba dostarczyć mu pożywienia.
W sejmie debaty nad nowymi pomysłami o ustawie aborcyjnej. Zakazać aborcji, wszystkim jak leci! Trzeba rodzić, w końcu to cel gatunku -
przekazanie genów, przekazujmy więc!
Każde świętowanie rocznic wolności pełne jest wielkich, patetycznych słów, polskich patryjotów którzy uwielbiają głodne kawałki oojczyźnie. To ci sami, którzy zachwycają się małym powstańcem oddającym życie w imię idei państwowości i narodu, którzy potem krzyczą o katolickiej cywilizacji i o tym, że zagraża im kilka tysięcy uchodźców.
Przestańcie. Wszyscy kurwa przestańcie!
Chyba żyję w innym świecie.
Czytałam ostatnio o badaniu, z którego wynika, że połowa młodych ludzi w Wielkiej Brytanii nie identyfikuje się jako heteroseksualna - na skali wybiera wartości niższe, niż "100% hetero", co oznacza że dopuszcza możliwość kontaktów z tą samą płcią lub nawet je miało. Osoby całkowicie homoseksualne wykluczające możliwość kontaktów z przeciwną płcią stanowią stały, około 10 procentowy odsetek. Pozostałe 40% "nie całkiem hetero"? To osoby biseksualne. ALbo heteroseksualne, ale otwarte. Albo takie, które pogodziły się z tym, ze seksualność może się zmieniać z czasem. Nie musi, ale może.
Zdradzę wam tajemnicę, która nie do końca jest tajemnicą. Ponieważ mam epmatię, nigdy, nawet jako młoda osoba podatna na wpływy, nie uważałam homoseksualizmu za coś złego czy nienaturalnego. Pamiętam za to, że gdy słyszałam o gejach czy lesbijkach, gdy ich spotykałam i dookoła pełno było szeptów i pokazywania palcami, ja wyobrażałam sobie jakie to pokazywanie musi być okropne. Wiedziałam już, że ludzie są okrutni i myślałam o tym, że nie dość, że muszą odkrywać samych siebie, poznać i potem zaakceptować to, że nie wpisują się w model który narzuca katolickie społeczeństwo, to jeszcze muszą znosić okrutnych ludzi.
Za to potem zarzekałam się, że nigdy nie potrafiłabym przespać się z kobietą, że jestem całkowicie hetero i nie potrafiłabym nawet trójkąta z drugą kobietą.
Najdziwniejsze jest to, że chyba mówiłam wtedy prawdę. Uwielbiam mężczyzn, z kobietami nigdy się nie dogadywałam i chociaż potrafiłam docenić walory estetyczne nigdy nie pociągały mnie kobiety.
A potem to się zmieniło. Poczułam pociąg, wpadłam w lekk≥ą panikę i amok. "Co się ze mną dzieje, kim jestem?!" - to pytanie opętało mnie przez jakiś czas.
Wiecie, kim jestem? Człowiekiem, który nie wypiera swojej seksualności. Nie uważa, że popęd jest grzechem.
Człowiekiem, który nie ma problemów ze zmianami. Szybko doszłam do wniosku, że nie wiem, czy jestem biseksualna, czy to oznacza jakieś ogromne zmiany - poddałam się temu, przespałam z kobietą i tyle. W slangu internetowym powiedziano by o tym "chce to chce, na chuj drążyć temat?"
Od tego czasu więcej czytam o seksualności i jest jedna rzecz, która wydaje mi się bardzo prawdziwa - o ile jest spora grupa ludzi, której seksualność prawie nie zmienia się przez całe życie, o tyle są też ludzie, którzy są "płynni". Orientacja, seksualność w ogóle, podlega zmianom, ewoluuje w jedną czy drugą stronę i nie ma w tym nic dziwnego. Nie tylko u kiobiet, u mężczyzn też, z tym że mężczyzną zwykle ciężej jest to zaakceptować, bo nie pasuje to do stereotypu "alfy".
Zdziwilibyście się, ilu znajomych mężczyzn, takich których uznalibyście za hetero, nawet z żonami i dziećmi, miało, miewa lub chciałoby mieć przygody z mężczyznami.
Żyję niestety w miejscu, na świecie, który uważa naturalne popędy za niezdrowe. Całe to umartwianie, całe traktowanie seksualności jako elementu tylko i tyłącznie potrzebnemu do rozmnażania w "tradycyjnej" katolickiej rodzinie, w której najlepiej gdy mamusia siedzi w domu i gotuje obiadki dla męża-żywiciela i piątki dzieci jest dla mnie nierzozumiałe. Bo oprócz tego, że zaakceptowałam swoją seksualność i to, że będę się jej poddawać do pewnych granic - dopóki nie krzywdzę nikogo - przyszło razem z akceptacją tego, że chyba nie pasuję do tego modelu.
O tym mało się mówi, bo zewsząd atakuje obraz miłości, drugiej połówki i tego, że każdy w końcu może znaleźć rodzinne szczęście o ile się na nie otworzy. Zewsząd słyszę pytania o to, kiedy w końcu się ustatkuję, kiedy będę mieć dzieci, jak to tak sama? Znam ten stereotyop singielki, która w końcu, zwykle gdy jest już za późno, zdaje sobie sprawę, że żałuje i ominęła ją szansa na jedyne możliwe, rodzinne szczęście.
To nie tak, że będę komuś odmawiać prawa do zadawania takich intymnych pytań prawie obcym osobom - mamy prawo do bycia bezczelni, nawet chamscy. Sama nie wiem, co będzie za 5, 10 lat, czy nie zmienią się moje priorytety, pragnienia i marzenia. Nie wiem. Nikt tego nie wie, także ci, którzy założyli rodziny i wydaje im się, że będą szczęśliwi do końca życia.
Wiem za to, że ludzie są różni. Za każdym razem gdy ktoś dostarcza mi plotki o tym, że ktoś kogoś zdradza, ktoś się z kimś przespał i w ogóle skandal myślę albo mówię "i co? Nie wiesz. Nie znasz sytuacji". Człowiek to stworzenie skomplikowane, łączące w sobie popędy i świadomość, zdolność abstrakcyjnego myślenia, robi więc błędy, szuka swojego miejsca. Wszyscy miotamy się szukając mitycznego szczęścia, ulgi, wszyscy żyjemy z podświadomym, wiecznym strachem przed śmiercią. Różnie sobie z tym radzimy, jesteśmy różni, ale oceniać przez własny pryzmat moralności jest łatwo.
Jak tonący brzytwy lubimy trzymać się myśli o tym, że istnieje jakiś złoty standard, jakaś miarka, do której wszyscy powinni się dopasować. Po części stąd biorą się te wszystkie słowa nienawiści o niemoralności, stąd przekonanie że każdy, kto jest inny jest zły. Dlatego Terlikowscy uwielbiają pouczać innych o tym jak żyć, stąd przekonanie, że każda kobieta poczuje miłość do dziecka, które urodzi.
Nie chcę dzieci. Nie chcę być matką, nie chcę odpowiedzialności za drugą osobę, skoro ledwo radzę sobie sama ze sobą. Nie wiem, czy byłabym w stanie kochać dziecko, nie chcę być tą zimną matką, która spieprzyła dziecku całe życie brakiem miłości. Nie chcę być mamą Madzi, która zrobiła coś złego, bo tak naprawdę nie była gotowa, być może nigdy nie byłaby gotowa, do bycia matką. Skąd w końcu biorą się te wszystkie tragedie.
Nie chcę na tyle, że przeraża mnie miejsce, w którym żyję. Przeraża mnie to, że w wypadku wpadki w Polsce spotkałabym się z niemal z przymusem urodzenia dziecka. Może nie mam uczuć, nie wiem, ale czasem myślę, że dziecko byłoby w umysłach tych fanatyków karą za to, że nie byłam wstrzemięźliwa, że lubię seks i korzystam ze swojej seksualności. I jeszcze mam czelność mówić o tym głośno, nie wstydzić się!
A ja po prostu chcę wolności. Wolności sumienia, ale takiej wolności, która nie narzuca innym tego, jak mają żyć. Nie chcę odmawiać komuś prawa do tworzenia rodzin, spełniania się w religii jeśli to to, czego chce. Nie chcę odmawiać innym praw i możliwości o ile nie krzywdzą innych. Dajcie mi żyć po mojemu, szanujcie to, że jesteśmy różni.
To taki piękny ideał - wszyscy żyjemy razem, obok siebie choć różnimy się w wielu aspektach. I tylko ideał, nic więcej. W momencie, gdy mówi się o innych jak o niemoralnych potworach tylko dlatego, że kochają "nie tych co trzeba", że nie zaprzeczają sami sobie, w momencie gdy próbuje się narzucić im - i to z pozycji siły, władzy - to jak mają żyć, nie ma mowy o wolności.
Gdy odmawia się komuś praw boi różni się od nas, nie ma wolności. Rodzi się nienawiść.
A to wszystko tylko strach. Strach przed samym sobą, przed własnym człowieczeństwem.